Bezrobocie jest dziś niskie. W Polsce rekordowo, co dziwi zwłaszcza tych, którzy pamiętają jeszcze początki XXI w. i plagę wymuszonej zawodowej bezczynności oraz braku perspektyw. W Europie Zachodniej bywało już lepiej – zwłaszcza w złotym okresie powojennego „kapitalizmu z ludzką twarzą”. Ale bywało też gorzej. Zwłaszcza po kryzysie roku 2008.

Bezrobocie jest dziś niskie. W Polsce rekordowo, co dziwi zwłaszcza tych, którzy pamiętają jeszcze początki XXI w. i plagę wymuszonej zawodowej bezczynności oraz braku perspektyw. W Europie Zachodniej bywało już lepiej – zwłaszcza w złotym okresie powojennego „kapitalizmu z ludzką twarzą”. Ale bywało też gorzej. Zwłaszcza po kryzysie roku 2008.

Gdy bezrobocie jest niskie, powstaje pytanie, czy da się zejść… jeszcze niżej i z 3 proc. zrobić 2 proc. A potem, powiedzmy, 0,7 proc. Jest to pytanie o stan pełnego zatrudnienia w gospodarce, czyli sytuację, w której pracują wszyscy, którzy chcą. Teoretycznie to pożądane. Zwłaszcza zgodnie z klasycznym paradygmatem keynesowskim, w którym bezrobocie jest nieszczęściem nie tylko z powodu społecznych kosztów, lecz także dlatego, że trzymanie poza rynkiem pracy ludzi, którzy chcą i mogą na siebie zarabiać, oznacza też niewykorzystane moce produkcyjne. W tym sensie bezrobocie jest marnowaniem zasobów ekonomicznych.

W praktyce nie wszystko jednak jest takie proste, jakby się na pierwszy rzut oka zdawało. Wielki polski ekonomista Michał Kalecki pierwszy zauważył, że firmy oraz posiadacze kapitału… lubią bezrobocie. I nie wahają się używać swoich lobbingowych wpływów, by wymuszać na władzy politycznej takie rozwiązania, które zapobiegną jego nadmiernemu – ich zdaniem – zbijaniu. Dlaczego? Bo bezrobocie pomaga dyscyplinować pracowników możliwością zastąpienia ich przez innych chętnych. To samo czyni zazwyczaj z kapitalistów naturalnych zwolenników masowej imigracji zarobkowej. To stare sposoby na minimalizację kosztów i zwiększanie zysków.

W efekcie z tym dochodzeniem do pełnego zatrudnienia bywa różnie. Niby go jako wspólnota pragniemy, ale w praktyce nie zawsze i nie do końca. Jednym ze sprawdzonych sposobów spowalniania marszu do pełnego zatrudnienia od lat 70. XX w. jest NAIRU (non-accelerating inflation rate of unemployment). Jest to miara bezrobocia wywodzona z teorii głoszącej, że istnieje taki jego poziom, poniżej którego w gospodarce nieuchronnie zaczyna przyspieszać inflacja. W związku z tym nie powinniśmy jako wspólnota tego poziomu przekraczać, bo przecież nie chcemy wzrostu cen, prawda? W praktyce NAIRU wyznacza się za pomoą krzywej Phillipsa, pokazującej właśnie relację między bezrobociem a inflacją.

Od wielu lat krytycy NAIRU pokazują jednak, że jest to miara będąca neoliberalnym przeżytkiem. A efektem trzymania się jej przez decydentów zawsze będzie gospodarka faworyzująca kapitał i niedowartościowująca świat pracy. Ale czy jest alternatywa? Coraz więcej wskazuje na to, że tak. Ciekawy trop proponują w swoim najnowszym wystąpieniu Philipp Heimberger, Andreas Lichtenberger i Meryem Gokten, ekonomiści z Wiedeńskiego Instytutu Międzynarodowych Porównań Gospodarczych. Ich pomysł polega na zastąpieniu NAIRU miarą zwaną BECRU. Nazwa pochodzi od nazwiska angielskiego ekonomisty Williama Beveridge’a. Niektórzy kojarzą go pewnie z raportem Beveridge’a, od którego zaczęło się na poważnie państwo dobrobytu na Wyspach. Wielu słyszało też pewnie o krzywej Beverigde’a. I to jest bardzo dobry trop. Chodzi bowiem właśnie o takie mierzenie poziomu optymalnego bezrobocia, które proponował ów ekonomista, a które polegało na odnoszeniu liczby osób poszukujących pracy do poziomu wakatów w gospodarce. Zdaniem Heimbergera i spółki pozwoliłoby to postawić sprawy z powrotem „z głowy na nogi”. Zamiast co chwila uderzać w ścianę wzniesioną przez twórców NAIRU (nie walczmy dalej z bezrobociem, bo zaraz zacznie rosnąć inflacja), patrzymy na pełne zatrudnienie przez pryzmat wakatów. W czasie dobrej koniunktury będzie ich więcej, więc więcej będzie też miejsca na zmniejszenie nawet niewielkiego bezrobocia. ©Ⓟ