Takiego okresu przyśpieszonego tempa wzrostu cen nie mieliśmy przynajmniej od dekady. Pojawią się żądania waloryzacji świadczeń społecznych.
Szacowany wzrost cen konsumpcyjnych / DGP
W najbliższych czterech latach średnioroczna inflacja w Polsce będzie przekraczać 3 proc. – wynika z najnowszych prognoz Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Dopiero w 2024 r. inflacja spadnie poniżej tego poziomu i wyniesie 2,8 proc. Z miesiąca na miesiąc nie oznacza to dotkliwych podwyżek cen. W sumie jednak będzie skutkowało wzrostem ich poziomu – w porównaniu z 2018 r. – o jedną piątą. Mówiąc obrazowo – koszyk towarów i usług, który w ub.r. był wart 500 zł, za pięć lat będzie kosztować już 600 zł. Wzrost płac powinien z nadwyżką skompensować inflację. Inaczej będzie w przypadku świadczeń takich, jak 500 plus, które nie są w żaden sposób powiązane ze wzrostem cen.
– Ekonomiści od zawsze zwracają uwagę, że mechanizmy indeksacyjne zdefiniowane prawem są niebezpieczne – tworzą dużą sztywność wydatków dla budżetu. Więc dobrze, że program 500 plus nie jest w taki sposób waloryzowany. Inna sprawa, że jeśli warunki gospodarcze na to pozwolą, to po jakimś okresie wzrostu cen świadczenie będzie można zwaloryzować – mówi Piotr Bujak, główny ekonomista PKO BP.
Wskazuje, że na razie ubytek realnej wartości świadczenia jest znikomy, zwłaszcza że program rozszerzono niedawno na wszystkie dzieci – również jedynaków i pierworodnych. – Gospodarstwa domowe nie są poszkodowane, natomiast finanse publiczne są w jakimś stopniu zabezpieczone na wypadek pogorszenia koniunktury – zaznacza Bujak.
Nie wszyscy patrzą jednak równie optymistycznie. – Spodziewam się, że przyszły rok, zwłaszcza kampania przed wyborami prezydenckimi, będzie okresem, kiedy zaczną się przebijać mocniej oczekiwania dotyczące waloryzacji transferów społecznych. Nawet jeśli wtedy te oczekiwania nie zostaną zrealizowane, to zapewne stanie się tak w 2021 r. – uważa Janusz Jankowiak, główny ekonomista Polskiej Rady Biznesu.
MFW nie wyjaśnia powodów podwyżki prognozy inflacji dla Polski. W światowej gospodarce spodziewa się raczej utrzymania powolnego tempa wzrostu cen. Specjaliści, z którymi rozmawiał DGP, wskazują dwie możliwości: pierwsza to uwzględnienie efektów podwyżek cen energii i żywności, druga – konsekwencje wzrostu płac.
– Jeśli przyjąć założenia, że nie będzie żadnego szoku o charakterze podażowym, nie ma żadnego wpływu cen energii albo wzrost rozkłada się na kilka lat – to modele szybko sprowadzają inflację do celu banku centralnego. Ale jeśli przyjąć mniej optymistyczne założenia dotyczące cen energii, uwzględnić tzw. efekty drugiej rundy, które będą się przekładały na inflację bazową, to nie należy się spodziewać szybkiego spadku inflacji – mówi Janusz Jankowiak.
Cel NBP to inflacja na poziomie 2,5 proc. z dopuszczalnymi odchyleniami w górę i w dół o 1 pkt proc. We wrześniu ceny płacone przez konsumentów były o 2,6 proc. wyższe niż rok wcześniej. To najniższy wskaźnik od trzech miesięcy. Ale główny wskaźnik inflacji bazowej (nieuwzględniającej zmian cen żywności i energii, które zależą nie tyle od działania popytu, ile od podaży – np. pogody czy tego, na jaki poziom wydobycia zdecydują się producenci ropy) był najwyższy od niemal 7,5 roku.
– Podejrzewam, że wyższa prognoza inflacji to efekt zapowiadanych podwyżek płacy minimalnej. To podbije ogólny wzrost płac i jednostkowych kosztów pracy, a w konsekwencji przełoży się na inflację bazową i ogólną dynamikę cen. Ale zwracam uwagę na to, że równocześnie fundusz utrzymał prognozę wzrostu gospodarczego dla Polski. W efekcie nie ma niczego, co ciągnęłoby prognozy inflacji w dół – zaznacza Piotr Bujak.
Większość analityków spodziewa się, że po wzroście inflacji w tym roku i na początku następnego zacznie ona hamować. „W 2020 r. prawdopodobieństwo inflacji powyżej celu inflacyjnego jest trzy razy wyższe niż prawdopodobieństwo inflacji poniżej celu, zaś w 2021 r. prawdopodobieństwa te są dość wyrównane” – napisał NBP w poniedziałkowym podsumowaniu prognoz 25 ośrodków analitycznych.