W tym roku w ramach programu 500+ rodziny otrzymają ok. 17 mld zł, w kolejnych latach po ok. 23 mld zł (nominalnie PKB Polski za 2015 r. to 1888 mld zł). Oczywiście, będzie to impuls napędzający konsumpcję. Właściwie już jest, choć wypłaty dopiero się rozpoczynają.
Krzysztof jedlak, zastępca redaktor naczelnej / Dziennik Gazeta Prawna
Przykładowo niektórzy przyznają, że spodziewany zastrzyk gotówki ułatwił im decyzję o sprawieniu dziecku nowego roweru (w miarę porządny można dostać za równowartość dwumiesięcznego świadczenia) czy o innych wiosennych zakupach, choćby tak banalnych jak buty. Albo o wymianie sprzętu elektronicznego, np. telefonu lub komputera (równowartość kilku świadczeń). Nie chodzi o wyniki badania opinii publicznej, czyli sondaże. Chodzi o to, co rodziny – nasze i naszych znajomych, znajdujące się przecież w różnej sytuacji finansowej – rzeczywiście czynią lub zamierzają uczynić. Część przyznaje, że wzmocniony zostanie budżet gospodarstwa domowego jako całości. I np. łatwiej będzie regulować raty kredytów, także frankowych, co nawiasem mówiąc, może być pewnym wątkiem w dyskusji o pomocy kredytobiorcom: najmniej zamożni z nich, lecz z dwójką dzieci, zyskają przecież kwotę porównywalną z miesięczną ratą. Nie jest istotne, że pieniądze są „na dziecko” czy „na dzieci”, choć wydaje się, że tak czy inaczej w przeciętnej rodzinie one bezpośrednio i pośrednio będą w największym stopniu beneficjentami programu.
Inni zapowiadają, że łatwiej im będzie sfinansować wakacje czy po prostu wyjście do kina. Albo kurs języka obcego dla pociechy lub pociech. Tu w większości wydatki pojawią się za jakiś czas. Zważmy jednak, że równowartość rocznego świadczenia pozwala opłacić dziecku letnie i zimowe kolonie oraz naukę języka w przyzwoitej szkole. I jeszcze coś może zostać w portfelu.
Działania i deklaracje wskazują, gdzie może popłynąć strumień pieniędzy, a zatem gdzie jest lub będzie szansa na poprawę koniunktury. Na to liczy Ministerstwo Finansów – bo im lepsza koniunktura, tym większa część środków wróci do budżetu.
To proste: jeśli pod wpływem wiosennej pogody ktoś kupił dziecku rowerek za 550 zł, to sklep będzie miał obowiązek odprowadzić do kasy państwa ok. 103 zł VAT (podatek należny). Pomijam odliczenie VAT naliczonego (rowerek został sprowadzony z innego kraju, podatek naliczony był więc na granicy podatkiem należnym budżetowi). Reszta powiększa przychody sprzedawcy. Wkrótce ich drobna część powinna trafić do fiskusa z tytułu planowanej daniny od handlu; przy stawce ok. 1 proc. byłoby to niespełna 4,5 zł. Dodatkowa sprzedaż, wywołana wypłatą świadczeń, pozwala powiększyć marżę. Sprzedawca ma już sklep, załogę (weekendowe kolejki przy stoiskach ze sprzętem sportowym sugerują, że nie będzie ona powiększana: dotychczasowi pracownicy mogą mieć po prostu więcej pracy) itd. Ponosi więc w tym wypadku tylko koszty zakupu produktu. To się oczywiście wprost przekłada na jego zyski, chyba że stosuje sztuczki księgowe, które co do zasady mają być sprawniej niż dotąd tępione. Większe zyski to większy CIT, przynajmniej teoretycznie.
Oczywiście pojawia się jeszcze pytanie o efekt mnożnikowy, trochę zaburzany, jeśli chodzi o powrót części środków do budżetu państwa, z uwagi na to, że część wydatków zostanie zrealizowana w szarej strefie. Po pewnym czasie większy zarobek może skłonić sprzedawcę do podwyżek pensji, zatrudnienia kolejnych osób, rozbudowy hali (czyli do inwestycji) itd. To by oznaczało, że jakaś część z uzyskanych przezeń w naszym przykładzie przychodów (ok. 447 zł) trafiłaby do kieszeni firm i osób, które zapewne puściłyby dodatkowe pieniądze w ruch. Czyli np. wydały je na konsumpcję, choćby zakup butów, co poprawiłoby sytuację sprzedawcy butów i ich producenta. Oraz zaowocowało kolejnymi wpływami do budżetu (z tytułu VAT i innych danin). Na marginesie można dodać, że większy popyt i podatek od handlu może skłonić niektórych do podwyżek cen. To by mogło oznaczać impuls inflacyjny. Inflacja zżarłaby część wartości pomocy udzielanej rodzinom. Ale byłaby bonusem dla budżetu państwa.
Zagraniczne czy krajowe?
Zarówno rowerek, jak i buty najczęściej są importowane. To oznacza, że ich sprzedawcy muszą je kupić (tu: rowerek za euro, buty za dolary), zamieniając złote na inne waluty. Także ich zyski, w tym te dodatkowe, zostaną – gdy chodzi o firmy zagraniczne – zamienione na inne waluty i wytransferowane, tj. przesłane do innego kraju. To oznacza gorszy bilans w rozliczeniach z zagranicą (bilans handlowy i przepływy kapitałowe). Pozostaje mieć nadzieję, że zostanie to zniwelowane przez zapowiadaną przez rząd ekspansję eksportu.
W innych przykładach dodatkowe środki trafią do krajowych producentów i polskich właścicieli fabryk, zapewne będą więc lokowane lub reinwestowane w kraju. To samo dotyczy zakupu usług, np. kursów językowych. Tak czy inaczej warto pamiętać, że im więcej pieniędzy z programu 500+ wydamy na dobra sprowadzane z zagranicy, tym słabszy będzie jego wpływ na rodzimą gospodarkę.
Choć na ten temat nie mamy wiedzy, a jedynie wyobrażenie – wzmacniane przez stereotypy i wypowiedzi ankietowanych w sondażach – należy przyjąć, że w rodzinach patologicznych będą rzeczywiście miały miejsce patologie: pieniądze z 500+ w całości lub w części mogą być marnowane, w tym przeznaczane na używki. Jakkolwiek cynicznie to brzmi, w ekonomicznym ujęciu oznacza to jednak większy popyt na tego rodzaju dobra i większe wpływy z akcyzy. Dzieci na tym nie skorzystają, lecz z gospodarczego punktu widzenia skutki nie będą się wiele różnić od skutków zakupu telefonu czy wiosennej kurtki. Pomijam kwestię, że w branży używek bardzo mocną pozycję ma rodzimy przemysł, zupełnie inaczej niż w przypadku większości pozostałych dóbr konsumpcyjnych.
Niektórzy rodzice deklarują, że będą nieco więcej – z reguły nie wiadomo dokładnie ile, bo, jak mówią, to się dopiero okaże – odkładać. Przy czym do tej pory po prostu odkładali, jeśli było ich na to stać. Teraz nierzadko chcą zgromadzić pewną kwotę na przyszłość dla syna lub córki. Oszczędności są nam potrzebne. Stopa oszczędności jest wciąż w Polsce mała – wynosi ok. 19 proc. PKB (najmniej w regionie, nie mówiąc o Zachodzie), i rośnie powoli. Sprawa jest oczywista: więcej odłożonych pieniędzy to większe możliwości inwestycyjne gospodarki i lepszy, bardziej zrównoważony jej rozwój, w tym mniejsze zapotrzebowanie na kapitał z innych krajów.
Wyczarowane pieniądze
Obraz gospodarczych konsekwencji programu 500+ w skali mikro, tj. z perspektywy jednej czy drugiej transakcji, wygląda optymistycznie. Specjaliści zapewne pokuszą się o wyliczenia makro, obrazujące, o ile szybciej dzięki temu projektowi będzie rozwijać się cała gospodarka. Ile – jak to mówią analitycy – punktów bazowych, a może i procentowych program dołoży do wzrostu PKB. Wyjąwszy efekt mnożnikowy, zasadniczo skok pod tym względem wykonamy raz (w latach 2016 i 2017). Wypłaty w kolejnych latach oznaczać będą utrzymanie zwiększonego popytu, a nie jego dodatkowe podbijanie. Ewentualne zakończenie lub ograniczenie programu w przyszłości oznaczać zaś będzie kłopot z utrzymaniem popytu na dotychczasowym, podwyższonym poziomie.
W oferowanej nam beczce miodu jest duża łyżka dziegciu. Podstawowy problem to finansowanie wypłat. Nie ma przecież darmowych obiadów. Program finansowany jest w całości z budżetu, czyli z tego, co państwo zbiera, by rozdysponować. Innymi słowy, rodziny dostaną te pieniądze, które w budżecie i tak by się znalazły, a więc i tak w jakiś sposób podlegałyby dystrybucji – chyba że w jakiejś mierze posłużyłyby ograniczeniu deficytu i publicznych długów (przy czym zapewne w mniejszej części, bo politykom trudno oprzeć się pokusie wydawania) – przez co i tak wpłynęłyby na gospodarkę. Za 23 mld zł rocznie można np. zbudować trochę więcej dróg, szkół albo szpitali. Możemy więc mówić o gospodarczych skutkach programu 500+, ale też po prostu o gospodarczych konsekwencjach powiększenia wydatków budżetowych. Z tym zastrzeżeniem, że w projekcie 500+ pieniądze trafią tam, gdzie najszybciej i najsilniej wpłyną na konsumpcję (a więc i na gospodarkę tu i teraz, ale niekoniecznie w dłuższej perspektywie).
Pisząc, że chodzi o pieniądze, które i tak by się w budżecie znalazły, mam świadomość, że ten rok jest wyjątkowy. Środki na wypłaty są zapewnione: sprzedaż kolejnych częstotliwości operatorom telekomunikacyjnym i przekazanie do kasy państwa dużej sumy przez NBP z tytułu wypracowanego przez bank centralny zysku rozwiązały problem. Jednakże pierwsze źródło ma jednorazowy charakter. Drugie nie zawsze bije mocno. To oznacza, że w kolejnych latach na 500+ mogą iść pieniądze albo, wedle optymistycznej wersji, z dodatkowych wpływów podatkowych (czyli te, które już krążą w obiegu gospodarczym, a teraz zostaną ściągnięte i poddane redystrybucji), albo – wedle pesymistycznej – takie, które dziś idą na inne cele (wtedy konieczna byłaby redukcja tych innych wydatków).
W pierwszym przypadku można tylko powtórzyć, że te środki i tak posłużyłyby gospodarce, tyle że w inny sposób, może mniej efektywny, może bardziej – zwłaszcza w dłuższej perspektywie. W drugim bilans gospodarczy projektu 500+ byłby dużo gorszy, być może zerowy, i związany tylko z przełożeniem pieniędzy z jednej kieszeni (np. wydatki na wojsko czy infrastrukturę) do innej (wydatki na rodziny). Oczywiście jest jeszcze jedna możliwość – bardzo realna: wzrost zadłużenia. W takim przypadku wracamy do scenariusza numer jeden. Zawsze przecież można się bardziej zadłużyć i powiększyć budżet oraz jego wydatki na takie czy inne cele. Przy czym w wariancie rosnącego długu pojawiają się dodatkowe koszty i negatywne konsekwencje dla finansów publicznych oraz dodatkowe ryzyko. Poważne.
Podwójne dopłaty dla rolników
Jeszcze jedna kwestia: takich impulsów jak program 500+ w ostatnich latach naszej gospodarce nie brakowało. Nie chodzi oczywiście o przeznaczenie pieniędzy, ale o sam ich dopływ. Większość bodźców miała związek z funduszami unijnymi. W tym kontekście można wspomnieć na przykład o wydatkach na infrastrukturę (drogi), na kapitał ludzki (w tym na słynne i w ogromnej mierze bezproduktywne szkolenia; w sumie prawie 60 mld zł, głównie z poprzedniej perspektywy finansowej) oraz o dopłatach bezpośrednich dla rolników (za 2015 r. wynoszą ok. 15 mld zł i są nieopodatkowane), które w naszych realiach mają sporo z programu socjalnego. W ostatnich dwóch przypadkach podobieństwa ze stymulacyjnym oddziaływaniem programu 500+ mogą być szczególnie duże.
Nawiasem mówiąc, podobieństwa dotyczą też skutków ewentualnego zakończenia lub ograniczenia transferów w przyszłości (wyobraźmy sobie np. wieś bez dopłat i bez świadczeń na dzieci...).
Podobnie działają też ulgi podatkowe dla osób fizycznych. Te na dzieci i dotyczące wspólnego opodatkowania małżonków oznaczają, że w kieszeniach podatników zostaje ok. 10 mld zł rocznie.
Różnica polega na tym, że fundusze unijne są strumieniem pieniędzy, które płyną do nas z zewnątrz (dodatkowo tylko zasilanym środkami budżetowymi lub własnymi obdarowanego). W projekcie 500+ budżet musi liczyć wyłącznie na własne zasoby, ewentualnie pożyczone; o żadnych darowiznach nie ma mowy.
Powinniśmy liczyć na pozytywne ekonomiczne efekty projektu 500+. Korzystniejszy będzie też wtedy ogólny bilans kosztów i większe korzyści całego przedsięwzięcia. Nie miejmy jednak złudzeń; nie jest to program stymulacyjny obliczony na realizację określonych, konkretnych celów gospodarczych. Nie jest to również inny instrument polityki gospodarczej. To wyraz – w naszych warunkach dość kosztowny – polityki społecznej (demograficznej i prorodzinnej) rządu. Można się z nią zgadzać, można nie zgadzać. To, co dla jednych jest marnotrawstwem, w oczach innych może być świetną inwestycją.
Pominąwszy bezdzietnych, rodziców dorosłych już dzieci, a także mających tylko jedno dziecko poniżej 18. roku życia, ale uzyskujących dochód wyższy niż 800 zł na osobę, pomoc jest kierowana w jednakowym stopniu do wszystkich. Zakres „wykluczenia” jest mniejszy niż w innych wspomnianych przypadkach, np. przy dopłatach dla rolników (notabene w tej grupie odsetek korzystających z 500+, w tym na pierwsze dziecko, będzie rekordowy, wszak rolnicy mają – wciąż jeszcze – dopłaty, ale mimo to nie mają dochodów) oraz planowanej pomocy dla kredytobiorców frankowych (z zastrzeżeniem, że koszty tego wsparcia poniosłyby banki, a budżet tylko częściowo i pośrednio – z uwagi np. na drastyczny spadek wpływów z CIT).
Każdy rząd w granicach możliwości swobodnie decyduje o przeznaczeniu pieniędzy budżetowych, wypracowanych lub pożyczonych. Jeden może więcej wydawać np. na sport, a inny na dzieci. O efektach konkretnych przedsięwzięć i ich relacji do oczekiwań można mówić dopiero po upływie odpowiedniego czasu (w tym wypadku długiego). Ale wiemy, że darmowych obiadów nie ma, rachunek prędzej czy później trzeba zapłacić. Załóżmy, że to będzie bardzo dobra, skuteczna polityka prorodzinna – bo taka jest nam potrzebna. Teraz trzeba nam więc jeszcze lepszej polityki gospodarczej i odpowiedniego zarządzania finansami publicznymi (i to jest dużo poważniejsze wyzwanie niż program 500+). Żeby nam, a jeszcze bardziej naszym dzieciom, minusy w tej materii nie przysłoniły plusów z pięciuset złotych.