160 mld zł rocznie na świadczenia wydaje ZUS. To ponad 50 proc. polskiego budżetu. W latach 2013 – 2017 Fundusz Ubezpieczeń Społecznych musi otrzymać z budżetu 325 mld zł.
Wydajemy pieniądze na becikowe, a rodzice nie mogą posłać dzieci do żłobków czy przedszkoli. Grozi nam demograficzna gilotyna. Bez pracy jest 13 proc. Polaków, przybywa młodych, którzy nie mogą znaleźć zatrudnienia. To tylko kilka punktów z listy, za które odpowiada resort pracy. Tam tkwią klucze do reform. I kolejny raz kolejny premier przykłada do tego małą wagę.
Nie chcę na starcie przekreślać Władysława Kosiniaka-Kamysza, który ma zostać szefem tego resortu. Chciałbym, aby przyjął kurs na zmiany. Ale wiem, jak ważny to resort i jak wiele przecina się tam wpływowych lobby. Aby dokonać zmian, trzeba dobrze orientować się – od rynku pracy przez ubezpieczenia społeczne, kodeks pracy po demografię – ale też mieć silne zaplecze w Sejmie i mocne poparcie premiera. To resort społeczny, a każde zmiany w tej materii wywołują ostry opór. – Od 4 lat jest sekretarzem Naczelnego Komitetu Wykonawczego PSL, ma doktorat z medycyny, robił badania międzynarodowe. Jest zaangażowany w działalność polityczną – reklamuje kandydata na ministra pracy Pawlak. Czy to wystarczy?
Kolejny raz kolejny premier właśnie resortem pracy gra w koalicyjnych układankach. Premier Kaczyński oddał go Annie Kalacie z Samoobrony, która bardziej zasłynęła z wizażystki niż dokonań. Także premier Tusk, oddając resort Jolancie Fedak, grał w nieznane. Najpierw chciała rent kapitałowych, dowolności w dorabianiu przez emerytów i ustawy efektywnościowej OFE. Skończyło się na cięciach II filaru.
Jeśli premier rzeczywiście ma zamiar uspokoić rynki i zapowiedzieć strukturalne reformy – większość z nich powiązana jest z resortem pracy – to powinien bacznie przyglądać się, co się dzieje na ul. Nowogrodzkiej.