Kilkaset milionów lat po wyjściu pierwszego ryzykanta na ląd jego dzieło kontynuowali Demokryt, Heraklit, Parmenides, Sokrates, Platon i reszta kompanii. Dziś tych uczonych podzielilibyśmy na fizyków, chemików, geografów, filozofów, a obok nich staliby hydraulicy, kierowcy, inżynierowie… Bo taki mamy teraz podział pracy.

Jak powinien wyglądać filozof? Raczej brodaty starzec w todze czy dyndający na linie alpinista? Wszystko zależy od rodzaju przepaści. Przyjmijmy, że w rezultacie ludzkiej działalności poznawczej, w tym uprawiania nauki, powstają kolejne warstwy wiedzy. Filozof w tej metaforze stara się wyznaczać szlaki między tymi wypiętrzającymi się górami, czasem z konieczności zbliżając się do krawędzi – granicy tego, co da się poznać, powiedzieć, a nawet dorzecznie pomyśleć. Przekroczenie tej granicy to upadek w przepaść – w nonsens.

Uzbrojony w tę roboczą metaforę chciałbym tu przedłożyć swoje stanowisko w dyskusji o sensowności uprawiania filozofii, która zyskała na krajowym podwórku nowy wigor za sprawą książki Jana Hartmana „Zmierzch filozofii”. Odniósł się do niej Sebastian Stodolak w tekście „Nie być indykiem” (DGP nr 29 z 9 lutego 2024 r.), przytaczając również przy tej okazji nieprzejednanie krytyczne w stosunku do filozofii stanowisko fizyka Andrzeja Dragana wyłożone w wywiadzie dla portalu Filozofiaprzyrody.pl

Według niektórych filozof nieubłaganie wpada we wspomnianą przepaść nonsensu. Tak właśnie interpretuję stanowisko Dragana. W jego opinii – jak ja to rozumiem – nowożytni filozofowie są uzurpatorami, bo nie zechcieli iść za radą Galileusza i przyjąć metody opartej na doświadczeniu i narzędziach matematycznych, a jednocześnie bezprawnie przejęli starożytną nazwę „filozofia”, mianując się następcami Demokryta czy Arystotelesa. Tym samym ogłosili się niezależnymi – a może nawet lepszymi od naukowców – poszukiwaczami ostatecznej prawdy o rzeczywistości. Mają kosmiczne ambicje, a nie przejmują się znojem realnej, skromnej i cierpliwej pracy badawczej.

Boję się, że Dragan nie myli się aż tak bardzo w odniesieniu do niektórych filozofów. Może mieć też rację w stosunku do aktualnego podziału pracy w świecie akademickim. Jako członek tej grupy zawodowej sam mam poważne wątpliwości – jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi – czy jest ona w stanie realizować funkcję filozofii. Dragan myli się jednak zasadniczo w odniesieniu do filozofii jako dziedziny myślenia. Ta zaś przede wszystkim nie jest i nie może być konkurencją w stosunku do nauki (przez którą rozumie się przede wszystkim dziedziny matematyczno-przyrodnicze, to, co po angielsku nazywa się „science”).

Filozofia – jak to działa?

Warto zacząć od konkretnych przykładów. Weźmy nauki biologiczne, które skrupulatnie badają np. mechanizmy odpowiadające za translację sekwencji DNA na odpowiednie im struktury białek, cykliczne mechanizmy synchronizacji procesów metabolicznych czy też szlaki migracyjne jaskółek. Wszystko to – począwszy od procesów komórkowych, a skończywszy na ekosystemach – nazwiemy najprościej badaniem zjawiska życia.

Jak jednak skonstruować w naszym myśleniu takie pojęcie, które uchwyci właściwie tę kategorię przedmiotów – istoty żywe – i jak wyróżnić zjawisko życia z olbrzymiej mnogości zjawisk w świecie? Zakładamy tu roboczo, że kategoria istoty żywej nie jest czystą konwencją, lecz jest jakoś obiektywnie w świecie realizowana. Że istnieją warunki, które musi spełniać dowolny system, aby należeć do kategorii organizmów. Naszym celem jest uchwycenie tych warunków w naszym myśleniu. Wskazuje się tu wiele kryteriów, np. to, zgodnie z którym system musi mieć zdolność do samoodtwarzania własnych składowych (klasyczna propozycja Humberto Maturany) czy utrzymywać się w stanie termodynamicznej nierównowagi z otoczeniem (równie klasyczna idea Erwina Schrödingera).

Wszelkie takie próby ustalenia cech systemu żywego, mających go odróżniać od innych, to projekt filozoficzny niezależnie od tego, czy podejmują go „zawodowi” biologowie, fizycy, czy filozofowie. Kategorie takie jak „organizm” wyznaczają bowiem przedmiot nauk (w tym wypadku biologii), łączą różne dziedziny i sprawiają, że bardzo różnorodne modele naukowe razem współtworzą ludzką wiedzę.

Filozofia pojęta jako badanie tych podstawowych kategorii ma zupełnie inne kryteria sensowności, postępu i… sukcesu. Jej sukces jest słabo dostrzegalny, nieomal „przeźroczysty”, bo w zasadzie jest sukcesem… samej nauki.

Weźmy inny przykład: w psychologii poznawczej i neuronauce bada się „neuronalne korelaty umysłowych reprezentacji”, czyli np. obrazów powstałych w procesie postrzegania wzrokowego, śladów pamięciowych tego, co się zdarzyło w przeszłości, albo projekcji tego, czego życzylibyśmy sobie na przyszłość. Te korelaty zaś to po prostu określone funkcje, a czasem po prostu fragmenty kory mózgu odpowiedzialne za realizację danego typu reprezentacji. Czym jednak jest reprezentacja i jaki związek łączy ją z tym, co reprezentowane: czy jest to proste podobieństwo, czy jakaś bardziej złożona odpowiedniość strukturalna? Jakie są kryteria przypisywania komuś lub czemuś świadomości?

W punkcie wyjścia trzeba założyć, że na te pytania – nawet jeśli nikt ich wprost nie zadał – w ogóle są jakieś odpowiedzi. W przeciwnym razie modele naukowe byłyby bezprzedmiotowe. Wysiłek filozoficzny zmierza do wyartykułowania tych zagnieżdżonych pytań, a następnie próby odnalezienia odpowiedzi, o których roboczo założyliśmy, że są obiektywnie ustalone – tyle że nam nieznane lub znane w przybliżeniu. Podobnie jak istnieje odpowiedź na pytanie, jaka jest średnia arytmetyczna wzrostu wszystkich ludzi, którzy dotąd żyli na Ziemi. Skoro każdy miał jakiś wzrost, to ich średnia musi istnieć. Tyle że my jej nie znamy i nie możemy poznać. Możemy natomiast stosować różne metody statystyczne, aby podać jej szacunkową wartość. Tak też filozofia chce oszacować podstawowe kategorie porządkujące otaczającą nas różnorodność zjawisk i warunkujące naszą wiedzę.

Nauka – ale o czym to?

Ktoś zapyta, czy to nie jałowa zabawa. Gdzieś u podstawy tej wątpliwości może tkwić pogląd (skądinąd też filozoficzny), że ostatecznie badane przez filozofię pojęcia nie mają aż tak fundamentalnej roli i nauka mogłaby się bez nich obyć. W zakresie neuronauk i psychologii poznawczej pogląd taki głoszą np. Patricia i Paul Churchlandowie. Ich zdaniem mówienie o świadomości, umyśle, przekonaniach czy reprezentacjach to wszystko potoczne narzędzia myślenia, które zostaną prędzej czy później z nauki wyeliminowane.

Odpowiem na to prostym eksperymentem myślowym. Wyobraźmy sobie, że postulat Churchlandów zostaje wprowadzony w życie, wymienione pojęcia zostały wyrzucone ze słownika i zapomniane. Nauka ma jednak swoje modele i procedury i rozwija się znakomicie. W pewnym momencie ktoś – najpewniej o umysłowości dziecka z baśni „Nowe szaty cesarza” Andersena – pyta: „Co my w zasadzie robimy? Wiemy już nieomal wszystko o działaniu mózgu, nieomal o każdym neuronie

z osobna, ale jakie było w zasadzie to wyjściowe zjawisko, które nasi poprzednicy chcieli zbadać?”. Ktoś powinien pospieszyć z odpowiedzią: „umysł!” albo „świadomość”, albo „przekonania polityczne” czy coś w tym guście. Ale nikt nic nie powie, bo tych pojęć już nie ma w obiegu. Kategoria, do której przynależy wyjaśniane zjawisko, straciła nazwę. Tym samym – a to już bardzo niebezpieczna konkluzja – status tych wszystkich zaawansowanych modeli naukowych jako wiedzy staje pod znakiem zapytania. Bo wiedza ludzka to nie to samo co model naukowy: to odpowiedź na pytanie, które jest przedmiotem troski pewnej wspólnoty, określonej przez język, środowisko i spotykane w niej problemy.

Działalność naukowa jest częścią szerszego zestawu narzędzi, które czynią jej świat względnie sensownym, przewidywalnym, zrozumiałym. Praca nad pojęciami, które mają uchwycić podstawowe kategorie porządkujące rzeczywistość – przy założeniu, że ten porządek w ogóle istnieje – ma zatem sens nie jako praca stricte naukowa, lecz jako praca nad warunkami możliwości nauki będącej tyle zbiorem modeli, ile odpowiedzią na ludzką potrzebę posiadania wiedzy. Tak można skądinąd zreinterpretować głos Stodolaka w rzeczonej dyskusji.

Rusztowanie dla wiedzy

Takie kategorie jak organizm, reprezentacja, świadomość, które nie będąc w sensie ścisłym przedmiotem wiedzy naukowej, umożliwiają posiadanie tej i wszelkiej innej wiedzy, stanowią piętrową budowlę. Niektóre bezpośrednio fundują poszczególne nauki, inne są uniwersalne. Przez to pojęcia, które mają za zadanie uchwycić te kategorie, są najbardziej – nieznośnie wręcz! – abstrakcyjne.

Spójrzmy na ten najbardziej uniwersalny i abstrakcyjny poziom. W każdej nauce, jak również potocznie, mówi się ciągle o jakichś przedmiotach, procesach, zdarzeniach, relacjach; mówi się, że jakieś zdanie jest prawdziwe albo fałszywe, uzasadnione albo nie itd. Ale czym jest w takim razie przedmiot jako taki czy proces jako taki? Nie ten czy ów przedmiot; nie proces topnienia lodowców albo sekularyzacji, ale proces w ogóle? Co sprawia, że oba wymienione zjawiska są właśnie tym – procesem, a nie czymś innym? Że rozgrywają się sekwencyjnie w czasie? To wystarczy? Bo przecież przedmioty i zdarzania też istnieją w czasie. Co je więc od siebie różni? To pytania najbardziej abstrakcyjne z możliwych i zajmuje się nimi dziedzina filozofii zwana ontologią. O czym w zasadzie mowa, gdy twierdzi się, że jakaś teza jest prawdziwa (prawdziwość bada epistemologia)? Co ma się na myśli, twierdząc, że sądy nauki (ale broń Boże, nie filozofii!) są uzasadnione empirycznie? Kategorie, które w ten sposób chcemy uchwycić, to rusztowania, na których wspiera się wszelkie myślenie. To one są samym sercem wysiłku filozoficznego.

Po co niektóre zwierzęta filozofują?

Obok poglądu, że filozofia to bełkot, istnieje też taki, że na usługi „zawodowego” filozofa po prostu skończyło się zapotrzebowanie. Mamy teraz uczonych innych dziedzin i tzw. twórców opinii, zwłaszcza w internecie, zaś filozofia staje się rozrywką dla hobbystów. Trochę jak znajomość języków starożytnych. To stanowisko znanego etyka i publicysty Jana Hartmana.

Dość powszechnie przyjmuje się, że filozofia jest z nami od czasów starożytnych, zaś nauka, która narodziła się w początkach epoki nowożytnej pod postacią zmatematyzowanej fizyki, zabrała dla siebie część tego filozoficznego poletka. Potem rodziły się kolejne dziedziny nauki, odcinając kolejne spłachetki pod własne uprawy. To dość powszechny truizm. Dragan czyni bardzo ciekawy manewr odwrócenia truizmu, a mianowicie twierdzi, że do czasów nowożytnych coś na kształt nauki określało się mianem filozofii i kiedy ta wkroczyła na nowe tory, to od niej – od nauki – oderwała się „filozofia” w nowej i uzurpatorskiej postaci.

Zastąpmy więc truizmy czymś bardziej zbliżonym do nauki, skoro już taki mamy dziś Zeitgeist. Po pierwsze, przyjmuję, że ewolucyjny proces kształtowania się narzędzi poznawczych, który sam w sobie stanowi dziś fascynujący przedmiot bardzo ożywionych badań, doprowadził w pewnej grupie ssaków do powstania bardzo złożonego systemu komunikacji. Sama komunikacja za pomocą różnorodnych sygnałów nie jest sprawą w przyrodzie wyjątkową, natomiast właściwe człowiekowi sygnały językowe są dość szczególnym tworem. Z czasem bowiem umożliwiły wyartykułowanie treści abstrakcyjnych. Dobrze jest mieć jakieś pojęcie np. przyjaciela i wroga, ale zrozumienie pojęć przyjaźni i wrogości to już umiejętność z wyższej półki. Trzeba też pamiętać, że dopiero w pewnym momencie te abstrakcyjne treści zostały językowo uwolnione od mitycznych reprezentacji (funkcją panteonu bogów – np. greckich – było właśnie przedstawienie kategorii, których ludzie nie umieli jeszcze zobrazować inaczej – pojęciowo). Niech więc nikt nie mówi, że w dziedzinie pojęć nie czyni się postępu. Chcielibyście uprawiać naukową psychologię relacji małżeńskich, bajając o Zeusie i Herze?

O ile więc nigdy nie poznamy „tożsamości” pierwszego kręgowca, który wyszedł na ląd, ani pierwszego zwierzęcia, które wysłało do swych współbraci coś, co można by uznać za sygnał dźwiękowy, o tyle jesteśmy w stanie dość dokładnie wskazać tych, którym zawdzięczamy postawienie pierwszych abstrakcyjnych problemów. Oto bowiem kilkaset milionów lat po wyjściu pierwszego ryzykanta na ląd jego dzieło kontynuowały kręgowce znane pod takimi imionami jak Demokryt, Heraklit, Parmenides, Sokrates, Platon i reszta kompanii…. Kompanii filozofów? Nie, uczonych. Dziś podzielilibyśmy ich na fizyków, chemików, geografów, filozofów, poetów itp., którzy z kolei stoją obok hydraulików, kierowców, inżynierów mostów i tych od IT itd. Bo taki mamy dziś podział pracy. Inny od starożytnego, ale ostatecznie każdy z nich jest konwencją.

Skoro tak, to na każdym etapie ewolucji naszych poznawczych usiłowań można (i trzeba) na nowo pytać, jakie są obiektywne kategorie, które zakreślają dziedzinę tych usiłowań. Za każdym razem zjawiają się kandydaci do tej pracy. Czy zrobimy z nich grupę zawodową i nazwiemy „filozofami”, to już rzecz drugorzędna. Po prostu w pewnej grupie zwierząt wyewoluowała zdolność do tego rodzaju roboty i ktoś ją zawsze musi wykonać.

Krańcowe koszty wyjścia poza zwykłe tory myślenia

Jak to robić? Jak filozofować? Książkę pod takim tytułem zredagował wiele lat temu Jerzy Perzanowski, światowy arcymistrz w omawianej tu dziedzinie. Warto zajrzeć.

Na publicystyczne potrzeby wyróżniłbym dwie drogi. Jedną z nich podąża Sebastian Stodolak. Znajdujemy się mianowicie w stanie, który niekiedy określa się mianem „kryzysu znaczenia”. Chodzi o stan kultury zachodniej, w którym nie dysponujemy żadną narracją, religijną czy świecką, która potencjalnie nadałaby bardziej uniwersalny sens naszym codziennym wysiłkom nakierowanym na uczciwą pracę, obywatelskie zaangażowanie, wzięcie odpowiedzialności za rodzinę itd. Myślenie o filozofii jako potencjalnej odpowiedzi na ów kryzys nazwałbym „lewicowym projektem uprawiania filozofii” (co w odniesieniu do Stodolaka brzmi jak nieco ponury żarcik). W skrócie chodzi o filozofię jako narzędzie zmiany w szerszej społecznej sprawie. Coś jak projekt Oświecenia. To wymaga jednak całościowego wyjścia poza te wszystkie szczegółowe sieci pojęciowe, które wyżej opisałem, poza nauki i nasze codzienne myślenie przywiązane do konkretu – wymaga radykalnej transgresji, jak powiedzieliby psychologowie społeczni. Tutaj: transgresji pojęciowej. Tym samym jest to istotnie stanięcie na samej krawędzi racjonalnego dyskursu – nad przepaścią, o której pisałem na początku. Ryzyko upadku w nonsens jest ogromne, na czele z jego najbardziej niebezpieczną postacią – ideologią, która z definicji nie może już być filozofią. I niestety pewnym projektom filozoficznym to się przydarzyło.

Istnieje też projekt alternatywny, który trzyma się o wiele bliżej analitycznych zadań, które opisałem powyżej. O ile w projekcie „lewicowym” mamy filozofię, która dokonuje radykalnej transgresji pojęciowej w kierunku całkiem innego słownika, o tyle tutaj możemy mówić o krańcowej transgresji. Analogicznie do kosztów krańcowych w ekonomii. Chodziłoby o to, aby filozof w relacji do skrupulatnego przyrodnika lub przywiązanego do konkretu człowieka z ulicy proponował spojrzenie o krok ogólniejsze, nie zaś skok na głęboką wodę abstrakcji. Zastanawiamy się np. nad tym, czy sztuczna inteligencja może być dla człowieka zagrożeniem na rynku pracy. A teraz zróbmy jeden krok w kierunku kategorii ogólniejszych i spytajmy, czym w ogóle jest praca, jaki jest jej cel i związek z osobową tożsamością. Potem – jak praca współtworzy wartość. Ale aby móc odpowiedzieć na to pytanie, musimy rozważyć, czym jest wartość. Dalej, jeśli potrzeba – czy wartości to cechy przedmiotów, czy naszej relacji z przedmiotami. To już naprawdę pytania ontologiczne, ale dochodzimy do nich metodą krańcowych transgresji naszych codziennych lub naukowych pojęć.

Z tej perspektywy zarówno Hartman, jak i Dragan mogą mieć częściową rację: nie ma żadnego powodu, aby zakładać, że aktualny podział pracy społecznej się utrzyma, a więc, że tzw. zawodowi filozofowie mają monopol na wykonanie opisanej wyżej pracy filozoficznej. Być może zrodzi się jakiś nowy podział i tym samym nowe (kolejne) znaczenie słowa „filozof”. Nie ma jednak obaw, nie zniknie praca, którą ten czy ów będzie musiał wykonać. ©Ⓟ