Zachęcała do korzystania, więc skorzystałam. Tyle że pani minister pojechała z telewizyjnymi kamerami, a ja ze starszą panią przewlekle chorą, której akurat w weekend skończyły się leki. I tu zaczęła się seria niemiłych niespodzianek.
Po pierwsze okazało się, że najbliższa przychodnia, która takie usługi świadczyła przez kilka lat, nie ma już kontraktu. Po drugie, w jedynym punkcie, który obsługuje kilkudziesięciotysięczną miejscowość, obowiązuje rejonizacja. Tu przyjmowani są mieszkańcy miasta, a pacjent zamieszkały tuż za jego granicami, musi wybrać się do innego punktu – na drugim końcu powiatu. Po trzecie, dyżurujący lekarz – zgodnie z nowymi przepisami – nie mógł wypisać starszej pani recepty ze zniżką na lek refundowany. To nie on jest bowiem jej lekarzem prowadzącym. I trudno, żeby nim był, skoro dyżuruje w nocy i w święta właśnie po to, żeby tamten lekarz mógł odpoczywać.
Po czwarte, nie może być mowy o żadnym nagięciu procedur (ze względu na wiek pacjentki, widoczne gołym okiem problemy z oddychaniem, upał itd.), bo za wcześniejszy nadmiar empatii wobec pacjentów przychodnia zapłaciła słoną cenę. NFZ zakwestionował jej recepty na kwotę kilku tysięcy złotych, a nałożył karę umowną w wysokości ... 800 tys. zł!
Nie jestem zwolenniczką naginania procedur, ale drażni mnie też hipokryzja. Jeżeli likwiduje się punkty pomocy w dni wolne od pracy, to nie z troski o pacjenta, lecz o budżet NFZ.
Pieniędzy w systemie jest za mało, żeby płacić nimi za wszystko i wszystkim. W okresie przedwyborczym dużo łatwiej składać kolejne obietnice bez pokrycia. Na przykład taką, że do szkolnych gabinetów lekarskich (których nie ma), wrócą dentyści, pielęgniarki i higienistki (są, tyle że poza szkołami) i że znajdzie się jakiś hojny sponsor, który za ich pracę, sprzęt i wyposażenie zapłaci. Minister niebawem ma zdradzić szczegóły. Pewnie już się szykuje do kolejnych gospodarskich wizyt. Tym razem w szkołach.