Oderwani od ojczyzn i rodzin, pragnący wolności i uciekający od tego, co znane. Plemię cyfrowych nomadów rośnie w siłę, ale Polska o nich nie walczy.

Zastanawiałeś się, dlaczego ten 30-letni chłopak z burzą włosów i opaloną skórą codziennie przesiaduje godzinami w kawiarni, w której pijesz poranną kawę? Powolutku sączy yerba matę przez słomkę i co jakiś czas wklepuje kilka linijek w klawiaturę swojego MacBooka. Zdaje się, że nie mówi po polsku i nie ma wielu znajomych oprócz baristek, które zwracają się do niego „Sean”. Gdybyś posiedział jeszcze kilka godzin, zobaczyłbyś, jak do Seana podchodzi dwójka młodych i chyba obcych mu ludzi. Przedstawiają się sobie i zaczynają kurtuazyjną rozmowę. Poznali się przez stronę Nomadlist.com, najpopularniejszy portal tzw. cyfrowych nomadów. To wielonarodowe plemię freelancerów, przedsiębiorców, artystów i pracowników, które postanowiło zerwać nie tylko z łańcuchami tradycyjnie rozumianego etatu, lecz także z okowami geograficznymi. Chcą być naprawdę wolni. Uważają, że świat jest ich i chcą go lepiej poznać. Oczywiście umożliwią im to nowe technologie.

Jest ich ok. 60 mln. Według niektórych ekspertów zwiastują głębsze zmiany na rynku pracy i w społeczeństwie. Polska nie walczy o ten „mobilny kapitał”, co w dobie wyzwań demograficznych jest błędem.

Jobs, ojciec chrzestny nomadyzmu

Analogia z koczownikami może sugerować, że mamy do czynienia z powrotem do czasów prehistorycznych. W końcu ludzkość zaczynała od nomadyzmu. Dziesiątki tysięcy lat temu społeczności zbieracko-łowieckie przemierzały świat w poszukiwaniu miejsc obfitych w pożywienie. Tak jak e-koczownicy byli mobilni, zależni od zasobów oferowanych przez dane miejsce, zmuszeni do adaptacji do zmiennych warunków czy współegzystowania z „lokalsami”. Właściwie na tym podobieństwa się kończą. Największa różnica: prehistoryczni wędrowcy wiedli taki tryb życia z konieczności. Nie istniała jeszcze technologia, która pozwalałaby im osiedlić się gdzieś na stałe.

Współcześni nomadzi przemierzają świat z wyboru i dzięki technologiom. Pionier cyfrowego nomadyzmu, amerykański dziennikarz Steven K. Roberts, uwolnił się od ograniczeń geografii i etatu już w pierwszej połowie lat 80. XX w. za pomocą roweru wyposażonego w terminal satelitarny, mobilną stację radiową i systemy do wysłania e-maili. Korzystając z tych technologii, w latach 1983–1991 podróżował z namiotem po USA, a w międzyczasie pisał i wysyłał artykuły do „Time’a” czy „Newsweeka”.

E-nomadzi to specyficzna grupa demograficzna. Według Nomadlist.com jest silnie zmaskulinizowana – 62 proc. to mężczyźni. I młoda – 69 proc. stanowią osoby między 29. a 40. rokiem życia

Japończyk Tsugio Makimoto, znawca branży półprzewodnikowej, w 1997 r. przewidział, że takich jak Roberts będzie przybywać w związku z postępującą miniaturyzacją technologiczną. Nic więc dziwnego, że za osobę, która otworzyła na oścież wrota ery e-koczowników, Makimoto uznaje Steve’a Jobsa. W artykule „The Age of the Digital Nomad” z 2013 r. nazwał cyfrowe urządzenia mobilne „nomadycznymi” i przedstawił matematyczny wzór ich „wartości nomadycznej” (zależy ona m.in. od zdolności do procesowania informacji i mocy danego urządzenia).

Kolejna ważna różnica między dawnym nomadem a współczesnym dotyczy wiedzy o świecie. To, dokąd wędrowali ci pierwsi, dyktował przypadek – nie było przecież map najbardziej przyjaznych miejsc do życia. Pielgrzymowanie wiązało się z ryzykiem egzystencjalnym: atakiem ze strony innych grup, zwierząt albo natury. Oczekiwana długość życia nie była przez to wysoka. Współcześni nomadzi dysponują olbrzymią i nieustannie rozszerzaną wiedzą o tym, jak wyglądają potencjalne destynacje ich podróży. Ryzyko egzystencjalne, któremu muszą stawić czoła, jest bez porównania mniejsze. Badacze cyfrowych koczowników twierdzą, że głównymi kryteriami, którymi osoby te kierują się w wyborze celu wędrówki, są niższe koszty życia (w porównaniu do ojczyzny), dobra pogoda, ciekawa oferta kulturalna i różnorodność kulturowa. Nie podróżują więc do najbogatszych czy też najbardziej obfitych w zasoby miejsc na Ziemi. Przeciwnie – często trafiają do państw relatywnie mniej zamożnych, ale ciepłych i atrakcyjnych turystycznie. W skrócie nomadzi rekrutują się z globalnej Północy, by podróżować na globalne Południe, co jest dość korzystnym dla niego obrotem spraw. Średnie wynagrodzenie e-koczownika to ok. 120 tys. dol. rocznie. Jak na standardy gospodarek wschodzących, to bardzo dużo. Część tych pieniędzy zostanie wydana na ich usługi i żywność.

Piramida na głowie

E-nomadzi to specyficzna grupa demograficzna. Według Nomadlist.com jest silnie zmaskulinizowana – 62 proc. to mężczyźni. Młoda – 69 proc. stanowią osoby między 29. a 40. rokiem życia. W 47 proc. składa się z Amerykanów (ponad 28 mln). Drudzy w kolejności są Brytyjczycy (7 proc.), a trzeci Rosjanie (5 proc.), co zapewne jest też efektem ucieczki przed poborem bądź wyrazem sprzeciwu wobec reżimu Putina. Po świecie włóczy się również ok. 666 tys. nomadów z paszportem polskim.

Od 2019 r. liczba cyfrowych koczowników rośnie w tempie dwucyfrowym. Związane jest to nie tylko z wojną czy inflacją (poszukiwaniem niższych kosztów życia), lecz przede wszystkim ze zmianami, które wywołał COVID-19. W kilku artykułach na łamach DGP przekonywałem, że rewolucje społeczne, które miała wywołać pandemia, w większości się nie zmaterializują – dotyczyło to również rynku pracy. Być może tu byłem jednak zbyt wielkim sceptykiem. Bo to pandemia dała impuls milionom firm, by wreszcie skorzystać z możliwości technologii mobilnych i wysłać pracowników ze służbowymi laptopami do domu. Niektórzy z nich odkryli wówczas, że równie dobrze mogą wykonywać swoje obowiązki, siedząc w domu letniskowym na Mazurach. Ci obdarzeni większą fantazją wyjeżdżali pracować z domu wynajętego za granicą – w Turcji, Chorwacji czy Hiszpanii (ignorując oczywistą nielegalność takiej praktyki). Według badań firmy Hays Poland Polacy nie chcą dzisiaj na stałe wracać do biur – wolą pracę hybrydową w formule trzy–cztery dni tygodniowo zdalnie, jeden dzień w biurze. Pozwala to – szczególnie kadrze menedżerskiej – na quasi-koczownictwo, czyli częste wyjazdy z laptopem. Nie dziwi więc, że nomadyczne plemię aż w 42 proc. składa się już z ludzi co prawda zatrudnionych na stałe, ale elastycznie traktujących zarówno godziny, jak i miejsce pracy. Freelancerzy stanowią natomiast 17 proc., a start-upowcy – 16 proc. Dane te zaczerpnąłem z portalu Nomadlist.com, ale istnieją także inne szacunki dotyczące liczebności i struktury nomadów, w tym bardziej konserwatywne. Jak dotąd brakuje jasnej naukowej metodologii, dobrych danych i wyliczeń, które pozwoliłyby dobrze poznać tę grupę.

Należy dodać, że koczownicy to w większości dobrze wykształcone i bezdzietne single o postępowych poglądach, niewyznające konkretnych religii, za to często deklarujący się jako osoby uduchowione. Poszukujące.

W ten oto sposób docieramy do największej różnicy dzielącej cyfrowych nomadów od nomadów prehistorycznych. Głównym celem współczesnych wędrowców nie jest przetrwanie, lecz samorealizacja. Piszą o tym autorzy badania „Digital Nomads and the Covid-19 Pandemic: Narratives About Relocation in a Time of Lockdowns and Reduced Mobility”. Pojęcie samorealizacji rozwinął 70 lat temu psycholog Abraham Maslow jako część swojej teorii motywacji. Podstawowe potrzeby są związane z motywacją wynikającą z niedoboru. Samorealizacja – z motywacją wynikającą z potrzeby rozwoju. Maslow twierdził, że aby człowiek mógł w ogóle myśleć o samorealizacji, najpierw musi zaspokoić podstawowe potrzeby – bezpieczeństwa, pożywienia czy schronienia. Tymczasem, jak piszą autorzy wspomnianej analizy, „paradoksalnie, cyfrowi koczownicy wywracają hierarchię potrzeb Maslowa do góry nogami, przedkładając samorealizację nad potrzeby podstawowe”.

Ryzyko? Niech tak będzie

Cyfrowe koczownictwo nie jest dla wszystkich. Badania wskazują, że o obraniu takiej scieżki życia decyduje przede wszystkim potrzeba wolności i niezależności. Te jednak mają swoją cenę: niepewność i samotność. Jak bowiem budować relacje towarzysko-rodzinne, będąc nieustannie w podróży? Czy przypadkowi znajomi, których poznajesz na swojej ścieżce, mogą być „prawdziwymi” przyjaciółmi?

Badanie „It's not All Shiny and Glamorous: Loneliness and Fear of Missing Out among Digital Nomads” sugeruje, że nie. Poczucie osamotnienia jest powszechne w środowisku koczowników. Hipotetyczny Sean może ma kolegów i koleżanki na całym świecie, ale ich relacje ograniczają się do okazjonalnych imprez i wzajmnego lajkowania fot na Instagramie. Do kosztów cyfrowego nomadyzmu należą także bardziej przyziemne rzeczy, jak trudność w dostępie do opieki medycznej czy społecznej na poziomie podobnym do tego w kraju pochodzenia. To samo dotyczy ubezpieczeń emerytalnych. Przeszkodą bywają też wymogi biurokratyczno-wizowe państw, do których emigrują e-koczownicy. To z kolei może się przekładać na problemy psychologiczne. Badacze piszą: „fakt, że cyfrowi nomadzi muszą ograniczać czas pobytu ze względu na restrykcyjną politykę wizową, jest postrzegany jako bariera w budowaniu długoterminowych relacji, które mogłyby przeciwdziałać samotności”.

Mimo to najwyraźniej uważają, że koszty te dla wolności warto ponieść.

W cytowanej wcześniej pracy „Digital Nomads and the Covid-19 Pandemic…” naukowcy podkreślają, że choć „koczownicy są nieustannie narażeni na ryzyko znalezienia się w niepewnej sytuacji zawodowej”, to „decydują się położyć większy nacisk na swoją autonomię, wyrażanie siebie i eksperymentowanie (...), wolą radzić sobie z niepowodzeniami w zakresie tego, co większość ludzi uważa za podstawowe potrzeby, niż poświęcać własną samorealizację”. Myliłby się jednak ten, kto sądzi, że koczownicy są urodzonymi ryzykantami. Niepewność to rzeczywistość, którą akceptują, ale jej nie pożądają. Przyjmują wolność z dobrodziejstwem inwentarza.

Czy cyfrowi koczownicy to tylko interesująca „subkultura”, czy coś więcej? Wśród ekspertów pobrzmiewa przekonanie, że zapowiadają oni ważne zmiany rynkowe i społeczne. 40 lat temu wśród nomadów przeważali ekscentrycy. Dzisiaj też ich pełno, ale do grupy dołączyli pracownicy, a także ludzie zarządzający największymi firmami świata. Większość czasu spędzają oni w podróżach do zagranicznych oddziałów swoich korporacji i naradzaniu się przez Zoom z dyrektorami na całym świecie. Żyją jak cyfrowi nomadzi, mimo że często sobie tego nie uświadamiają.

Współczesny nomadyzm może być poniekąd rezultatem upadku tradycyjnych struktur cywilizacyjnych. W świecie, w którym religia nie gra już tak wielkiej roli, a wiarę w Boga osobowego zastępują tak efemeryczne pojęcia jak uważność i duchowość, nie istnieją jasne punkty odniesienia, wokół których można by planować i budować swoje życie. Stąd potrzeba zmiany, poszukiwania nowego co osiem miesięcy (mniej więcej w takim interwale czasowym nomadzi zmieniają swoją bazę) i nieustannego zdobywania ulotnych doświadczeń. Co prawda już XVI-wieczny angielski poeta John Donne pisał, że „życie w jednym miejscu to niewola”, ale w świecie bez drogowskazów sentencja ta wymaga dopisku: nieustanne podróże, nieumiejętność przejścia w tryb osiadły w pewnym sensie również mogą być formą niewoli. Tyle że to już nie jest niewola okoliczności, lecz naszego umysłu.

Magnesy na nomadów

Fordystowska gospodarka, ze zmianowym systemem pracy wymagającym obecności fizycznej w zakładzie, powoli odchodzi do lamusa. Owszem, fabryki wciąż istnieją i produkują rekordowe wolumeny towarów, ale w wyniku procesu automatyzacji robotnicy fizyczni będą przesuwani do zajęć innego typu, np. nadzorowania procesu produkcji czy kontroli jakości. Nowoczesne technologie będą też pozwalać na wykonywanie tych zadań w sposób zdalny. Podobna zmiana nastąpi w usługach. Oczywiście będzie ona zachodzić raczej na przestrzeni dekad niż lat i z różnych przyczyn nigdy nie będzie całkowita. Jednak będzie zachodzić. Jednocześnie toczyć się będą procesy społeczno-kulturowe, które osłabiają tradycyjne instytucje. W efekcie tych trendów liczba cyfrowych wagabundów będzie rosnąć. I tu pojawia się ważne pytanie dla polityki publicznej: czy warto mieć cyfrowych koczowników u siebie? Nie wszyscy są co do tego przekonani.

Niektórzy twierdzą, że nomadzi z bogatych krajów podnoszą ceny nieruchomości w tych biednych, co prowadzi tam do gentryfikacji. Artykuły, które podejmują ten temat, zwykle nie cytują jednak żadnych badań. Czy Lizbona rzeczywiście cierpi na tym, że jest jednym z najpopularniejszych miast wśród cyfrowych nomadów? Nie jest to udowodnione. Natomiast faktem jest, że jest to rzesza relatywnie dobrze zarabiających specjalistów, którzy mogą wydawać swoje pieniądze w twoim mieście. Nomadzi mają też przewagę nad zwykłymi turystami: nie pojawiają się na tydzień, lecz na kilka miesięcy, a zatem są bardziej skłonni dbać o otoczenie i się z nim integrować. Kolejna sprawa: nawet koczownicy kiedyś osiądą. Najpewniej wydarzy się to w okolicach czterdziestki, czyli okresu największej aktywności zawodowej. A zatem im więcej koczowników w twoim mieście, tym większy dopływ specjalistów na rynek. Najpopularniejsze wśród nomadów zajęcia to – według serwisu Dreambigtravelfarblog.com – usługi kreatywne, edukacja, szkolenia, konsulting, sprzedaż i marketing oraz finanse i księgowość. Szacuje się, że łączna wartość dodana, którą globalnie wytwarzają nomadzi w gospodarce, wynosi ok. 800 mld dol. Nie jest więc złym pomysłem projektowanie polityk w taki sposób, by koczowników przyciągać. Coraz więcej państw świata dochodzi do wniosku, że to wręcz konieczność. Głównym magnesem na nomadów są wizy pozwalające im na legalną pracę i długi pobyt. Globalnie takie rozwiązanie oferuje już ok. 60 państw. W Europie Środkowej „wizy nomadyczne” wprowadziły takie kraje jak Chorwacja, Cypr, Estonia, Grecja, Węgry, Litwa czy Rumunia.

Niestety, w tej grupie brakuje Polski. Jeśli jesteś przybyszem spoza UE, mieszkanie w naszym kraju i jednoczesna praca zdalna dla firmy spoza naszego kraju jest właściwie wykluczona. Oczywiście wizy to nie wszystko. Są też inne warunki instytucjonalne. Nomadzi często pracują w branżach związanych z kryptowalutami czy blockchainem, a zatem można by zaprojektować regulacje ułatwiające ich rozwój. W Polsce zarówno bank centralny, jak i rząd od dawna patrzą jednak na nie niechętnie, odstraszając przedsiębiorców działających w tych obszarach. Równie ważna jest kwestia jakości i dostępności usługi publicznych – zwłaszcza zdrowotnych. I tu Polska nie cieszy się najlepszą reputacją.

Na szczęście głównym czynnikiem ściągającym nomadów pozostają koszty życia i stabilny dostęp do taniego i szybkiego internetu. Dlaczego na szczęście? Mimo inflacji koszty życia w naszym kraju są wciąż konkurencyjne na tle innych państw. Z kolei średnia szybkość połączenia internetowego jest w Polsce przyzwoita – wynosi 183 Mbps, tj. o niemal 100 Mbps powyżej średniej globalnej (ale i tu jest miejsce na poprawę – w Rumunii ten wskaźnik wynosi 260 Mbps). Sabrina Faramarzi i Jesse Norton w artykule „Exploring the Impact of Nomads on Local Communities” przekonują, że warto też pomyśleć o zachętach podatkowych, by nomadzi „wydawali pieniądze lokalnie”, oraz tworzyć warunki do ich współpracy z mieszkańcami.

Cały Zachód znajduje się dziś pod presją negatywnych trendów demograficznych. Kurczą się zasoby siły roboczej, zwłaszcza tej wykwalifikowanej. W przyszłości może być to jeden z największych hamulców rozwojowych dla naszej gospodarki. Sięgnięcie po nomadów wydaje się działaniem oczywistym i niskokosztowym. Tylko czy ma to wystarczający polor polityczny? ©Ⓟ