Jak mogą się skończyć „dobre pomysły” w polityce prorodzinnej.
Za górami, za lasami, za dolinami było sobie państwo zamieszkałe przez obywateli, którym brakowało wszystkiego z wyjątkiem powodów do narzekania. Społeczeństwo się starzało, gorzkniało i dziwaczało w zastraszającym tempie, a dzieci jak na złość nie chciały się rodzić. Trudno się dziwić. Niedostatek, bezrobocie oraz szalejąca inflacja nie tworzyły warunków sprzyjających odpowiedzialnej prokreacji. Tymczasem w państwie tym władzę przejęła partia wizjonerów, którzy postanowili ratować sytuację. „Dzieci, dzieci i jeszcze raz dzieci!” – wypisali na sztandarach swej polityki socjalnej, po czym rozpoczęli szeroko zakrojone działania mające pomóc obywatelom w spokojnym rozmnażaniu, a tym już rozmnożonym dać poczucie spełnienia i dowartościowania.

Początek

Rozpoczęto od wielkiej inwentaryzacji ludności (dopiero w oparciu o nią można było przecież rozmawiać o rekordach) oraz ustalenia „normy urodzeniowej” dla „biologicznie wartościowych kobiet”. Jeden z wybitnych profesorów, który bardzo zapalił się do idei odrodzenia starzejącego się i podupadłego na duchu narodu, sformułował swoją radę tak, by każdy mógł ją zrozumieć: „Kiedy młodzi ludzie pobiorą się wcześnie, mogą mieć nawet dwudziestkę dzieci”.
W „walce o urodzenia” (bo w państwie, o którym mówimy, wszystko było walką) bez większych rozterek sięgnięto do eugeniki. Początkowo skupiono się na tzw. eugenice pozytywnej, słusznie przyjmując, że na negatywną przyjdzie jeszcze czas. Z całych sił popierano więc i zachęcano do prokreacji osoby zdrowe oraz przebadane pod kątem genetycznym.
W tej jedynej w swoim rodzaju „walce o płodność” nauka i administracja podały sobie ręce. Opracowano oraz uruchomiono potężny program społeczny, który miał doprowadzić do stopniowego zwiększenia liczby urodzeń. Na dobry początek utrzymano podatek od osób nieżonatych i niezamężnych, a obok tego wyasygnowano potężne sumy na wsparcie rodzin wielodzietnych. Młode stadła mogły ubiegać się o nisko oprocentowany kredyt. Udzielano go chętnie, ale nie w formie pieniężnej. Zamiast gotówki zainteresowani otrzymywali talony, które można było następnie wymienić na meble oraz przedmioty gospodarstwa domowego. Przed podjęciem decyzji wnikliwie badano, czy młoda małżonka pracowała i czy zrezygnowała z zatrudnienia po wyjściu za mąż. Do pracy mogła wrócić dopiero po spłaceniu kredytu. Było coś jeszcze. Oto narodziny każdego dziecka niwelowały dług o 25 proc. Rodzina, która mogła się poszczycić czwórką dzieci, była więc całkowicie wolna od zobowiązania.
W dalszej kolejności pojawił się jednorazowy dodatek na dziecko, który wkrótce zastąpiono comiesięczną zapomogą. Zgodnie z zasadą „im więcej, tym lepiej” rodzinom, w których było minimum troje dzieci, przyznano zwiększoną, stałą zapomogę.
Kobiety pobłogosławione przez los i męża poza tym, że mogły liczyć na wsparcie rządowych agend opieki społecznej, wyróżniano specjalnie dla nich ustanowionymi odznaczeniami. Za piątkę dzieci należał się więc Brązowy Krzyż Matki, za szóstkę Srebrny, a za ósemkę Złoty. Aby uniknąć sytuacji, w których państwo mogłoby doznać wizerunkowego uszczerbku, przed nadaniem krzyża specjalna komisja badała, czy zgłaszana do odznaczenia dama nie jest przypadkiem „aspołeczna”.

Dalsze nowinki

Mimo kilku podejść oraz nader życzliwego stanowiska władz w tej sprawie nie udało się w państwie, o którym mówimy, wprowadzić poligamii. Opór społeczny sprawił, że do legislacyjnej lodówki odłożono więc plany zrównania małżeństwa z innymi formami pożycia mogącymi zaowocować wydaniem na świat potomstwa (konkubinat, „małżeństwo równoległe” dla zasłużonych, bigamia, wielożeństwo).
Choć zakazano rozwodów, swobodę w tej materii zostawiono tym związkom, w których nie było szans na poczęcie dziecka. Nowe prawo małżeńskie wprowadziło nawet innowacyjny i nader ciekawy sposób dywersyfikacji małżeństw. Ponieważ w „wojnie urodzeń” wszystko ogniskowało się wokół kryteriów związanych z płodnością, pisano o małżeństwach „społecznie wartościowych”, którym przeciwstawiano związki „bezwartościowe” lub „zniszczone”. Sądy łaskawie godziły się również na rozwiązywanie małżeństw, które doczekały się licznego potomstwa, o ile mężczyzna był w stanie uprawdopodobnić, że z nową partnerką będzie mógł spłodzić kolejne dzieci. Ustawodawca nie ukrywał, że nie postrzega małżeństwa jako prywatnej sprawy obywatela, lecz jako posiadający newralgiczne znaczenie dla państwa „instrument zaludniający”.
Władza nie była małostkowa. Życzliwość okazywano również wobec potomstwa poczętego i zrodzonego poza formalnymi związkami. Głowa państwa, o którym mówimy, wyjaśniała: „celem będzie i musi być to, żeby dziewczyna wyszła za mąż, ale zamiast marnieć jako stara panna, lepiej, żeby samotnie miała dziecko. Natury nie obchodzi, czy wcześniej w obecności świadków złożono jakieś przyrzeczenie!… Tak, sto razy lepiej, żeby kobieta miała dziecko i tym samym sens życia, niż żeby zgorzkniała odeszła z tego świata”.
Naturalnie ustawowo zakazano aborcji, za dokonanie której wciąż nowelizowane prawo karne wprowadzało coraz surowsze sankcje. Sumienie rządzących znalazło chwilowe ukojenie, gdyż odpowiednie urzędy z radością raportowały radykalny spadek zabiegów. W specjalnym raporcie sporządzonym dla głowy państwa znalazła się nawet znana skądinąd formuła: „człowiek nie tak łatwo decyduje się na popełnienie tej zbrodni, skoro dziś bardziej obawia się kary”.

Realia

Inicjatywa pożyczkowa spotkała się z zaskakująco niskim zainteresowaniem młodych małżeństw. Kobiety uczyły się, zdobywały dyplomy, znajdowały zatrudnienie, a następnie ceniły swoje miejsca pracy oraz niezależność, jaką dawała im możliwość zarabiania na siebie. Mimo zaangażowania państwa w stworzenie optymalnych warunków do permanentnego macierzyństwa liczba pań aktywnych zawodowo nie tylko nie zmalała, ale wręcz wzrosła.
Taki stan rzeczy nie spodobał się władzy, która na łamach kontrolowanych przez siebie środków masowego przekazu poczęła piętnować zawodowe zaangażowanie kobiet jako „plagę epoki industrialnej” oraz „psychozę stylu”. Propagandyści posuwali się nawet do tego, by przedstawiać pracę kobiety jako „naruszenie żeńskiej godności”. Wszystko na nic.
Zbudowano więc szklany sufit.
Zaczęło się od tego, że jeden z ministrów poprosił kiedyś głowę państwa o zdanie w sprawie dopuszczalności mianowania kobiet na wyższe stanowiska w administracji i sądownictwie. Odpowiedź rozwiała wszelkie złudzenia. „Wódz życzy sobie mianowania na wyższe stanowiska urzędnicze tylko mężczyzn. Nie wyklucza to, że w wyjątkowych przypadkach także kobiety mogą być mianowane na wyższe stanowiska urzędnicze. Nominacje kobiet na wyższe stanowiska urzędnicze należy brać pod uwagę przede wszystkim w odpowiednich przypadkach w dziedzinach pomocy społecznej, wychowania i zdrowia” – napisano. Tymczasem dyrektywa, zgodnie z którą „sędziami i przywódcami państwa mogą być tylko mężczyźni” doprowadziła do usunięcia kobiet z uniwersyteckich wydziałów prawa. Na innych wydziałach wprowadzono dla nich numerus clausus.
Również państwowe odznaczenia świadczące o licznym potomstwie nie wszędzie spotykały się z należytą rewerencją. Choć odznaczonym matkom ustawowo gwarantowano publiczne okazywanie szacunku przez organizacje młodzieżowe, zapewniano bezpłatny transport publiczny oraz pierwszeństwo przy załatwianiu spraw, to epatowanie macierzyństwem w takiej formie nierzadko prowokowało również szydercze uwagi. Zdarzało się, że kobiety paradujące z odznaczeniami na piersi niegrzecznie zwano „królicami”, a ich roszczeniowa postawa spotykała się z niechęcią otoczenia.
Brak edukacji seksualnej, nachalna i naiwna propaganda prokreacyjna oraz idący z nimi w parze ustawowy zakaz usuwania ciąży doprowadziły tymczasem do powstania doskonale zorganizowanego podziemia aborcyjnego. Mimo pokazowych procesów oraz ciągłego zaostrzania kar liczba nielegalnych zabiegów nie zmniejszyła się. Przeciwnie. W państwie, o którym mówimy, bez względu na starania władzy oraz stopniowo poprawiającą się sytuację ekonomiczną, liczba rocznie dokonywanych aborcji wynosiła 800 tys.

Podsumowanie

Zapewne zorientowali się Państwo, że ta opowieść nie jest baśnią, a opisane działania nie pochodzą z wyimaginowanych tworów w rodzaju Utopii Tomasza Morusa czy Miasta Słońca Tommasa Campanelli. To państwo istniało naprawdę, a wszystkie powyższe pomysły rzeczywiście zostały wdrożone. To Niemcy w latach 1933–1945.
Celowo pominąłem charakterystykę przerażających narośli, ściśle związanych z nazistowską polityką społeczną, w postaci ustaw rasowych, eugeniki negatywnej oraz działalności instytucji Lebensborn. Nie napisałem (wszyscy przecież i tak o tym wiedzą, prawda?), do czego potrzebne były Hitlerowi wciąż nowe zastępy zdrowych dzieci. Pominąłem rozważania na temat tego, że w rządzonym przez dyktatora państwie nic nie było za darmo, a aparat opresji i ucisku, który finansował oraz ułatwiał prokreację, w swoim czasie upomniał się o swoje.
Zwróciłem uwagę jedynie na pomysły „dobre”, gdyż zarówno poszczególne koncepcje, jak i sposób, w jaki nazistowska władza argumentowała konieczność ich wdrażania, osobliwie przypominają dyskurs współczesny, toczony w szerszym kontekście polityki „prorodzinnej”. Myślę, że nadszedł odpowiedni moment, by sobie przypomnieć, czym to się skończyło u naszych zachodnich sąsiadów.