Uczelnie mają kształcić zgodnie z potrzebami rynku pracy. Problem w tym, że ani pracodawcy, ani tym bardziej uczelnie nie wiedzą do końca, jakie będą one w przyszłości - mówi Ryszard Droba, prorektor do spraw dydaktyki i wychowania Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach.
Studenci rozpoczną kształcenie zgodnie z nowymi programami nauczania od roku akademickiego 2012/2013. Co muszą państwo do tego czasu zrobić?
Już od września rozpoczynamy pracę nad nowymi programami nauczania. Musimy dopasować je do efektów wyznaczonych przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego (MNiSW), które powinien osiągnąć student danego kierunku w trakcie kształcenia.
Co to w praktyce zmieni?
Dzięki temu kształcenie ma nie tylko pozwalać na zdobycie wiedzy, ale także umiejętności i kompetencji społecznych. Ale to od szkół wyższych będzie zależeć, czy tak się rzeczywiście stanie. Może się okazać, że część z nich, zamiast skorzystać z tej możliwości, wprowadzi zmiany jedynie na papierze. Dla tych, które podchodzą do tego poważnie, jest to szansa na wyeliminowanie z treści kształcenia zbędnych informacji.
Resort nauki twierdzi, że nowe przepisy dają uczelniom autonomię programową. Czy tak jest?
Tylko po części się z tym zgodzę. Po pierwsze autonomię w układaniu własnych programów zyskają jedynie te wydziały, które mają uprawnienia do nadawania stopnia doktora habilitowanego. W przypadku naszego uniwersytetu, który kształci na 20 kierunkach studiów, tylko trzy są prowadzone przez jednostki, które mają takie uprawnienia. To znacznie zawęża nasze możliwości.
A jakie będą miały możliwości uczelnie bez uprawnień?
Możliwe będą dwie drogi. Albo skorzystają z wzorcowych modeli nauczania tworzonych przez ministerstwo, co oznacza, że uczelnia rezygnuje z układania własnych programów i wpisuje się w te uniwersalne narzucone przez resort, albo otworzy własny kierunek studiów. Ale do tego będzie potrzebowała zgody ministerstwa i dwóch pozytywnych opinii Polskiej Komisji Akredytacyjnej (PKA). Jedna będzie dotyczyła sprawdzenia proponowanych programów nauczania, a druga tego, czy spełnia warunki potrzebne do prowadzenia tego kierunku, m.in. np. to, czy dysponuje odpowiednią kadrą. Zwiększa to uprawnienia ministra i ogranicza autonomię uczelni.
Dlaczego?
Obecnie uczelnia akademicka nie potrzebuje zgody ministra na otwarcie kierunku. Nie ma też takich trudności przy tworzeniu unikatowych studiów. Do tej pory szkoła wyższa występowała do ministra o utworzenie unikatowego kierunku. Wniosek opiniowała Rada Główna Szkolnictwa Wyższego. Powstało ich ponad 70. Nie spotkałem się z sytuacją, w której minister odrzuciłby wniosek uczelni. Od 1 października minister nabędzie nowe kompetencje, a droga uzyskania prawa do prowadzenia takich studiów dla niektórych szkół się wydłuży.
A jakie mogą być inne konsekwencje nowych przepisów?
Mogą powstawać fantazyjne kierunki.
Czyli jakie?
Celem reformy szkolnictwa wyższego jest to, aby uczelnie prowadziły kształcenie, które odpowiada na zapotrzebowanie rynku pracy. Problem w tym, że ani rynek pracy nie wie, jakich specjalistów będzie potrzebował za kilka lat, ani uczelnie. Dlatego też może być tak, że szkoły będą tworzyły kierunki na potrzeby profesorów, a nie rynku.
Ale czy takiego podejścia nie zmieni konkurencja i walka o studenta?
Raczej teraz uczelnie nie mają motywacji, aby poprawiać jakość kształcenia. To wiązałoby się z podniesieniem poprzeczki i wymagań zarówno od kandydatów na studia, których jest coraz mniej (również przez to, że nie zdało 25 proc. maturzystów) jak i od studentów.
A czy mają państwo jeszcze inne obawy?
Tak. Obecnie jest 467 szkół wyższych. To jest zdecydowanie za dużo. Ministerstwo nie ma możliwości, by administracyjnie je zlikwidować. Dlatego takim regulatorem mogą stać się pieniądze. W efekcie do wybranych placówek resort będzie mógł kierować więcej środków kosztem innych. Pytanie tylko, według jakiego klucza będzie to robił i ile uczelni przetrwa taką politykę finansową.