Mimo coraz nowszych pomysłów na dyscyplinowanie alimenciarzy, okazuje się, że nie ma to jak rodzina. Najskuteczniejszy jest bowiem nacisk rodziców lub teściów, którzy muszą za nich płacić na wnuki. Z kolei zagrożenie odebraniem przez gminę nierzetelnym rodzicom prawa jazdy niespecjalnie motywuje do płacenia na własne dzieci.
Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że rozwiązanie to wprowadzono w imię fałszywie pojętej skuteczności. Pogląd, że nie ma większego straszaka na wyrodnego ojca (lub matkę) niż odebranie dokumentu zezwalającego na kierowanie pojazdami, okazał się błędny. Oni zniosą wiele, żeby udowodnić, iż nie stać ich na alimenty.
Zapewne problemu rodziców, którzy nie chcą płacić na własne dzieci, nigdy nie uda się rozwiązać. Bo i różnej maści kombinatorów nigdy nie zabraknie. Od kilku ładnych lat zaległości alimenciarzy wobec budżetu nie spadają poniżej 10 mld zł rocznie. Gminy obecnie ścigają 217 tys. takich dłużników.
Dlatego nie rozumiem oburzenia tych, którzy mówią, że nie wolno obciążać np. rodziców za to, że ich syn czy córka nie chcą łożyć na utrzymanie pociechy. Skoro dziadkowie również nie chcą płacić na wnuka, jak to świadczy o kondycji całej rodziny?
Kij w postaci obowiązku zapłaty zobowiązań syna lub córki powinien być częściej wykorzystywany również w innych sytuacjach. Szkoda, że nie jest. Taki straszak mógłby przynajmniej częściowo rozwiązać np. problemy publicznych szpitali, które leczą osoby nieubezpieczone. Najczęściej to same placówki pokrywają koszt udzielonych im świadczeń zdrowotnych. A przecież zgodnie z przepisami mogłyby obciążyć nimi rodziny tych pacjentów. Jednak z takiej możliwości korzystają tylko wyjątkowo. W efekcie obowiązek zapłacenia za leczenie spada na pomoc społeczną, a w końcowym rozrachunku na budżet państwa. I koło się zamyka. Tyle że nie poprawia to sytuacji ani szpitali, ani gmin, które ścigają nieuczciwych dłużników.