Środowa decyzja rządu dotycząca podwyższenia kryterium dochodowego uprawniającego do zasiłków na dzieci okazała się, delikatnie mówiąc, zaskakująca.
Abstrahując już od samego mechanizmu zakładającego dwuetapowy wzrost tego kryterium, co jest sprzeczne z obowiązującymi przepisami, to kwota pierwszej, listopadowej podwyżki wynoszącej 30 zł jest absolutnie zawstydzająca. Zwłaszcza po 8 latach zamrożenia kryterium, co spowodowało, że w tym czasie liczba dzieci otrzymujących zasiłki spadła o połowę.
Takie zachowanie coraz bardziej utwierdza w przekonaniu, że rząd jest specjalistą od prowadzenia pozornych działań. Wprawdzie walczy z bezrobociem, ale tak, żeby nie wydać na ten cel zbyt wielu pieniędzy z dysponującego dużą rezerwą Funduszu Pracy. Zachęca rodziców do posiadania większej liczby dzieci i szybszego powrotu do pracy, ale koszty zakładania nowych żłobków przerzuca na nich samych i samorządy. I wreszcie podwyższa progi dochodowe do świadczeń, dobrze wiedząc, że liczba uprawnionych do nich dzieci praktycznie nie wzrośnie.
Moje zdziwienie jest tym większe, że sam premier ostatnio udowadniał coś zupełnie odwrotnego, forsując niepopularne reformy emerytalne i stanowczo deklarując, że nie ustąpi w tej kwestii związkowcom. Dlaczego więc podobnej stanowczości nie wykazuje, np likwidując. becikowe, mimo że co roku jest to prawdopodobnie najbardziej bezsensownie wydawane 400 mln zł? Dlaczego tak wolno pracuje nad ograniczeniem prawa do świadczeń pielęgnacyjnych? Wydatki na jego wypłatę przekraczają miliard złotych, a od ponad półtora roku wiadomo, że znaczna ich część trafia do fikcyjnych opiekunów.
Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej nie dostrzegam żadnego racjonalnego powodu, który powstrzymywałby rząd przed podjęciem takich działań. Szkoda, że po ostatnim jego posiedzeniu nie było konferencji prasowej (mimo że przeważnie premier nie unika spotkań z dziennikarzami). Może było to przemyślane działanie PR, żeby przypadkiem nie padły kolejne niewygodne pytania.