To były naprawdę dwie fantastyczne i syte dekady dla uczelni niepublicznych. Młodzi Polacy uwierzyli, że każdy nie tylko może, ale też powinien mieć wyższe wykształcenie. I ustawiali się w kolejce po indeksy. A eksperci opowiadali o skoku cywilizacyjnym i o tym, jak urosła w naszym kraju warstwa inteligencji.
Tyle że rzesze absolwentów wypuszczanych przez tzw. szkoły wyższe z inteligencją jako klasą społeczną nie miały nic wspólnego. A ze spuchniętych ambicji i oczekiwań zostały zawiedzione nadzieje i poczucie, że ktoś kogoś oszukał. Że za ciężko zarobione pieniądze wpłacane co miesiąc na konto szkoły, zamiast porządnego dyplomu poświadczającego wykształcenie i kompetencje, dostało się papierek, którego honorować nie będą chcieli nawet na zmywaku.
I tak nam urosła grupa młodych, źle wykształconych, bez pracy. Efekt takiego stanu rzeczy jest jeszcze jeden: wyższe szkoły publiczne zaczynają zamykać podwoje i jeśli wierzyć szacunkom Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, do 2025 roku z 300 przetrwa ich może 50. I bardzo dobrze. Wykształcenie wyższe, aby faktycznie coś było warte, musi być sprawą elitarną. Za duże pieniądze kształci się najlepszych, najzdolniejszych, najlepiej rokujących.
Ktoś zapyta – a co z resztą młodych, może niezbyt wybitnych ludzi? Otóż mam nadzieję, że będą mądrzejsi od swoich starszych kolegów i zaczną – zamiast kupować nic niewarte dyplomy typu magister animator kultury – zdobywać porządne, potrzebne na rynku zawody. Nie chodzi tylko o hydraulika – potrzebujemy informatyków, łącznościowców, budowlańców, mechaników... Lista jest długa. W ostatnich miesiącach dzięki niemal dwóm miliardom złotych dotacji z Brukseli możliwe było zmodernizowanie setek szkół i programów, którym uda się wykształcić fachowców, a nie przegranych już na starcie. Oby dobre, nowoczesne szkoły uczące zawodu zajęły miejsce uczelni wydmuszek.