Trudno byłoby konstytucyjnie określić wiek początku obowiązku szkolnego. Ustawodawca ma prawo kształtować tę kwestię według swojego rozeznania i nie można przyjąć, że wiek dziecka idącego do szkoły powinien być raz na zawsze ustalony i niezmienny.
Mój kuzyn wspomina, ku uciesze swoich wnuków, że kiedy 1 września 1939 r. pierwszy raz poszedł do szkoły, a dyrektor w trakcie apelu poinformował, że dzisiaj lekcji nie będzie, bo wybuchła wojna, wszyscy gromko zakrzyknęli hurra i pobiegli w stronę oddziału kawalerii, który właśnie pojawił się w okolicy. Dla mojego kuzyna jest to najlepszy dowód, że szkoła w ogóle jest przeciwko dzieciom – tym bardziej że według niego istnieją dwa dodatkowe dowody wzmacniające tę tezę. Trzeba mianowicie usiedzieć w czasie lekcji bez ruchu 45 minut oraz odpowiadać na pytania, których odpowiedzi nauczyciele przecież znają, co z góry stawia ich w dziwnej pozycji. Trudno nie zgodzić się z tymi wszystkimi tezami. Z drugiej strony trudno, bym nie przyznał się, że jako sześciolatek zamęczałem mamę, by bawiła się ze mną w szkołę. Mam, niestety, na to świadka, który w każdej chwili może stawić się przeciwko mnie. Rodzice byli nauczycielami i do szkoły mnie o rok wcześniej nie posłali, i był to chyba błąd, bo pierwsza klasa nie była dla mnie atrakcją.
Państwa europejskie różnie określają początek obowiązkowej edukacji. Najbardziej podoba mi się rozwiązanie holenderskie – dziecko idzie do szkoły na drugi dzień po skończeniu sześciu lat. Tym sposobem wszyscy trafiają do nowego środowiska na jednakowych warunkach i jednocześnie uczą się przyjmować nowego członka do społeczności.
Trudno byłoby konstytucyjnie określić wiek początku obowiązku szkolnego. Ustawodawca ma prawo kształtować tę kwestię według swojego rozeznania i nie można przyjąć, że wiek dziecka idącego do szkoły powinien być raz na zawsze ustalony i niezmienny. Z czasem decydować tu powinny indywidualne predyspozycje samego ucznia, a rola rodziców – jeśli mamy poważnie traktować deklarowaną konstytucyjnie zasadę pomocniczości władzy publicznej – powinna być tu poważnie brana pod uwagę. Oczywiście wyłącznie w odniesieniu do swojego dziecka. Trzeba także mieć na uwadze, że rok kalendarzowy ma 365 dni, a to – ku utrapieniu władz oświatowych – sprawia, że w tym samym roczniku znajdują się dzieci urodzone zarówno 1 stycznia, jak i 31 grudnia...
Jeśli więc w przyszłości można byłoby kontrolować konstytucyjnie cokolwiek z tej materii, to tylko chyba podstawę programową obowiązującą w początkowym okresie nauczania, ale czy Trybunał Konstytucyjny jest wyposażony w narzędzia pozwalające obiektywnie dokonać takiej kontroli? Mam wątpliwości. Rzecz musiałaby sprowadzić się do poziomu opinii biegłych. Ale czy w tym przypadku można liczyć na ich całkowity obiektywizm, niepodyktowany osobistymi presupozycjami?
Ważny jest także moment wprowadzenia zmiany z punktu widzenia liczebności poszczególnych roczników – ma to bowiem podstawowe znaczenie z punktu widzenia logistyki tej operacji. To nie jest problem konstytucyjny, ale nie mniej ważny. Dręczy mnie tylko pytanie: jeśli po dwunastu latach od wprowadzenia reformy szkolnictwa powszechnego nadal nie wiemy, kiedy, w jakich warunkach i czy na pewno powinniśmy zdecydować o posłaniu sześciolatków do szkoły, to czy w naszym państwie przyjęta jest jakaś polityka edukacyjna w ogóle.