Wyobraźmy sobie taką przyszłość: Oto Polska w 2040 r. Kraj pięćdziesięciolatków, z niedoborem rąk do pracy i pracownikami obłożonymi horrendalnymi składkami, bo muszą utrzymać armię emerytów. W budżecie państwa zionie dziura, system emerytalny, na krawędzi bankructwa a ciemiężona podatkami gospodarka ledwo zipie.
Jak temu zapobiec? Rząd Donalda Tuska, po czterech latach zastanawiania się, w końcu odpowiedział: zreformować system. Wydłużyć wiek emerytalny do 67. roku życia i zrównać go dla kobiet i mężczyzn. Będą dłużej pracować, dostaną wyższe świadczenia. A ponieważ wciąż będą płacić składki i podatki, zmniejszy to obciążenia dla budżetu.
W teorii reformy wyglądają dobrze. Ale teorie tak się mają do rzeczywistości, jak podatki do osiągniętych zysków: tylko czasami mają coś wspólnego. Jedno z podstawowych praw ekonomicznych mówi o równowadze rynku. Hipotetyczna sytuacja z 2040 roku zakłada jednak jej brak. W sytuacji niedoboru młodszych pracowników i nadmiaru starszych firmy powinny zagospodarować tych drugich i tak zmodyfikować system pracy, by było on da nich atrakcyjny. A starsi, mając do wyboru wcześniejszą, ale głodową emeryturę i pracę, wybraliby pracę. Innymi słowy: rynek by to wyregulował.
Tyle teoria. Bo w praktyce pracodawca, choć głośno o tym nie chce mówić, zawsze woli zatrudnić młodszego, mniej narażonego na choroby i bardziej efektywnego pracownika. Aby zmienił decyzję, musi mu się to opłacać. Finansowo, dodajmy dla jasności. Tu już rola polityków: przygotować takie narzędzia, które go do zatrudniania starszych pracowników przekonają. Nie: zmuszą.
Już dziś bezrobocie wśród pracowników 50+ jest wyższe niż wśród młodych. Ten wskaźnik będzie rósł. I to jest prawdziwe wyzwanie dla rządów, tego i następnych. Samo wydłużenie wieku emerytalnego niewiele da, jeśli starsi pracownicy nie będą mieli gdzie pracować. Zamiast na wcześniejszą emeryturę, trafią po prostu na bezrobocie. Problem nie zostanie rozwiązany, tylko zamieciony pod dywan. Chyba że o to chodzi.