W ciągu ostatnich 20 lat dokonaliśmy edukacyjnej rewolucji. Liczba studentów wzrosła z 400 tys. w 1990 r. do prawie 2 mln obecnie. Nadrabiamy, najczęściej na własny koszt, zaległości minionego ustroju.
Ówczesnej władzy – bardziej ze względów politycznych niż gospodarczych – nie zależało na twórczych, myślących i otwartych na świat obywatelach. Po tej pierwszej, niezwykle potrzebnej edukacyjnej fali, czas zająć się jakością kształcenia. Zostawia ona, i to na każdym poziomie, wiele do życzenia.
Rządowy raport „Młodzi 2011” obrazowo opisuje, powołując się na liczne badania, krach polskiego systemu szkolnictwa zawodowego. Wskazuje, że szkoły zawodowe produkują bezrobotnych, których wykształcenie nie odpowiada potrzebom rynku. Ich absolwenci nie mają praktycznych umiejętności, nie znają nowych technologii. Szkoły mają słabą bazę techniczną, przestarzałe podręczniki i technologie, ich programy pisane są bez udziału pracodawców. W efekcie trafia do nich negatywnie wyselekcjonowana młodzież.
Nasze problemy nie kończą się na szkolnictwie zawodowym. Rodzice wydają fortunę na dokształcanie dzieci, bo podstawówki i gimnazja uczą słabo, co czwarty uczeń nie zdaje matury z matematyki, a na studiach mamy kilkaset tysięcy niedoszłych pedagogów, socjologów, politologów czy ekonomistów, którzy nie wiadomo, co będą robić po uzyskaniu dyplomu.
Na szczęście w sporej części systemu edukacji działa rynek. Powstają już prywatne zawodówki, prywatne uczelnie muszą w dobie demograficznej zapaści przekonywać do siebie maturzystów programem, który zwiększy ich szanse na rynku pracy. Wiele może jednak zrobić państwo – likwidując nadmierne przywileje nauczycieli, tak aby promować najlepszych, zlecając prywatnym uczelniom kształcenie na dziennych studiach za publiczne pieniądze, czy zachęcając do ścisłej współpracy firmy i szkoły.
Musimy krytycznym okiem spojrzeć na nasz system edukacji. Po zachłyśnięciu się edukacyjnym boomem, czas na refleksję o jakości absolwentów.