Otwarty i konkurencyjny nabór – tym szczytnym hasłem mają się kierować urzędy przy zatrudnianiu swoich pracowników. W praktyce dzieje się inaczej. Nabory są częściej dokonywane według klucza znajomości, polecenia czy potrzeby odwdzięczenia się za przysługę niż według kryterium kompetencji i przydatności do pracy w urzędzie.
Wszyscy o tym wiedzą, ale wciąż udajemy, że jest inaczej, i oburzamy się na przykład na pełniących obowiązki czy wtedy, gdy okaże się, że urząd jest obsadzany według politycznego klucza.
Zatrudnianie znajomych to oczywiście naganne praktyki, ale musimy pogodzić się z tym, że nie uda się ich wyeliminować sankcjami czy prześwietlaniem każdego naboru. Skoro nie sprawdza się obecne rozwiązanie, to może warto pomyśleć o wpuszczeniu do urzędów większej dawki... rynku.
Wyobraźmy sobie, że do urzędu wkracza nowy minister. Ma wykonać określone zadania, musi więc przyprowadzić ze sobą ludzi, którym ufa i wie, że mają kompetencje, aby im podołać. Tak dzieje się w korporacjach – to naturalne. Inaczej jest w administracji. Teoretycznie ministrowi nie wolno zatrudnić kluczowych dla niego pracowników, np. dyrektorów departamentu, według własnego uznania. Muszą przejść drogę konkursową. Efekt? Kluczenie, naginanie prawa albo uległość wobec urzędniczej machiny. Na stanowiskach zostają wtedy osoby, które są w ocenie ich przełożonego niewiele warte. W efekcie tracimy my wszyscy. Podatnikom powinno zależeć, aby w urzędach zasiadali ludzie kompetentni i sprawni. System wynagradzania, awansu i naboru w administracji jest przestarzały. Działa na zasadzie selekcji negatywnej. Pensja – za przychodzenie do pracy, nagroda – bo tak mówi ustawa, awans – bo mam już staż. To musi się zmienić. Urzędy, przy swojej specyfice i budowie profesjonalnego korpusu służby cywilnej, powinny przypominać sprawnie działające firmy a nie dryfujące galeony chroniące nieudaczników, a sekujące ponadprzeciętnych.