Można przyjąć, że politycy kierują się jedynie własnym interesem i słupkami sondaży, a podejmując działania, myślą wyłącznie o korzyściach partyjnych lub osobistych. Ale można też założyć, że czasami rzeczywiście chcą coś zmienić, czytaj: naprawić.
Gdy posłowie uchwalali nową ustawę o wspieraniu rodziny i pieczy zastępczej, cel był jasny: usprawnić adopcje. Dziś sytuacja jest kuriozalna. Z jednej strony: ze 100 tysięcy sierot 30 tysięcy przebywa w domach dziecka i rodzinnych domach dziecka, reszta w rodzinach zastępczych, w większości spokrewnionych. Z drugiej: rocznie dokonuje się tylko 2900 adopcji (dane za 2010 rok), rośnie liczba par chętnych do przysposobienia dziecka, a czas oczekiwania się wydłuża, dochodząc nawet do trzech lat. Nowa ustawa miała to zmienić. Zlikwidować rejonizację, usprawnić procedury, zmniejszyć kolejki.
Jak wyszło? Od 1 stycznia ośrodków adopcyjnych będzie mniej, a o przysposobienie – trudniej. A samorządy nie mają pieniędzy na zadanie, które nałożyła na nie ustawa, bo rząd twierdzi, że dał miliony, choć w rzeczywistości sypnął grosze.
Dobrze znamy ten serial. Minister edukacji wprowadza w życie słuszną reformę, posyłając pięciolatki do szkół, ale zapomina albo chce zapomnieć, że same chęci to mało i potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy oraz pieniędzy. Państwo podpisuje umowę z chińską firmą na budowę autostrady za śmieszne pieniądze, bo chce zaoszczędzić. I rzeczywiście oszczędza: nie musi płacić, bo firma zwija się z budowy. Niekończący się festiwal dobrych intencji. Problem w tym, że nie na tym polega zarządzanie państwem. Nowe prawo jest dobre, jeśli jest skuteczne. Albo działa tak, jak miało działać, albo jest tylko wyborem ustawopodobnym. Niczego więcej od uchwalających go posłów wymagać nie potrzeba. Ale i niczego mniej.