W gospodarstwie domowym, gdy brakuje pieniędzy, rodzina szuka oszczędności. Wie, że jeśli nie znajdzie rezerw, wcześniej czy później zbankrutuje. Inaczej rzecz ma się z naszym systemem emerytalnym.
Mimo że ZUS wylicza, że na emerytury brakuje po 50 mld zł rocznie, rządzący jak ognia unikają wysiłków, aby świadczenia były finansowane ze składek. Jaka jest logiczna konstatacja? Jeśli chcemy zachować dotychczasową wysokość emerytur, będziemy musieli podnosić podatki lub składki. To zdewastuje rynek pracy. Można też wyobrazić sobie scenariusz obniżania świadczeń, co podważy zaufanie do państwa i spowoduje, że ludzie wyjdą na ulicę. Lepiej więc podjąć trud reform. Nie mamy wyjścia – zarówno dziury w ZUS, jak i demografia są nieubłagane. Najnowsza prognoza wypłacalności ZUS powinna uzmysłowić wszystkim, że nie wystarczą drobne korekty w systemie emerytalnym. Nawet cięcie II filaru nie dało spodziewanej poprawy wypłacalności FUS. A w dłuższej perspektywie może ją pogorszyć, bo zobowiązania ZUS, do którego wpływa teraz więcej pieniędzy, będą wyższe. Potrzebne są więc zmiany fundamentalne, choć niezbyt skomplikowane. Ponieważ żyjemy coraz dłużej, musimy dłużej pracować. Ponieważ do ZUS wpłacamy takie same składki, powinniśmy, poza rzadkimi przypadkami, otrzymywać świadczenia wyliczane na takich samych zasadach.
O ile system powszechny można traktować jako ciężko chorego pacjenta, który ma szanse wyzdrowieć, o tyle systemy rolników i mundurowych są chore śmiertelnie, trwale niewydolne i zależą od podatników. Najlepiej, aby osoby tam pracujące trafiły do systemu powszechnego z niewielkimi wyjątkami, jeśli chodzi o sposób opłacania składek.
Jeśli dalej będziemy udawać, że wszystko jest w porządku, pozbądźmy się złudzeń – o emeryturach obiecywanych obecnie możemy zapomnieć.