Rząd przymierza się do ściągania składek ZUS od umów o dzieło. Padnie ostatni bastion wolny od tych obciążeń. Państwo od dziesięciu lat konsekwentnie obejmuje kolejne rodzaje umów składkami.
Można nawet uznać taką politykę za racjonalną. ZUS ma permanentny deficyt, a osoby nieubezpieczone mogą w przyszłości, jeśli nie będą miały prawa do emerytury czy renty, wyciągnąć rękę do podatników i korzystać z pomocy społecznej.
Tyle tylko, że polityka państwa jest niekonsekwentna. Na swoją emeryturę czy rentę niemal wcale nie płacą rolnicy, budżet finansuje im jak leci składki do NFZ. W ogóle składek ubezpieczeniowych nie odprowadzają mundurowi, a górnicy za taką samą daninę jak wszyscy pozostali dostają ekstraświadczenia.
Kolejne obciążenia nakładane na pracujących podwyższają także koszty pracy i wpędzają ustrzelonych przez państwo w szarą strefę. W ślad za rosnącym fiskalizmem powinna równocześnie rosnąć jakość usług świadczonych przez państwo. A tak się nie dzieje.

Państwo szuka dochodów nie tam, gdzie trzeba. Obciąża najsłabsze grupy, a silne oszczędza

Najważniejsze jest jednak to, że pieniądze podatników są często po prostu marnowane. Dlatego najpierw rząd powinien przyjrzeć się, które wydatki są nieracjonalne, a dopiero później ewentualnie sięgać głębiej do kieszeni obywateli.
Od dekady rządzący konsekwentnie zamykają kolejne furtki, które pozwalają uniknąć składek do ZUS. Nie ma już możliwości wykonywania bez nich niewielkiej umowy-zlecenia. Podobnie jest z pracą nakładczą. Tak samo stało się z umowami o dzieło – jeśli są podpisane z tym samym pracodawcą, podlegają obecnie składkom.
Taka polityka ma zwiększyć przychody deficytowego Funduszu Ubezpieczeń Społecznych i lepiej zabezpieczać interesy osób pracujących – opłacając składki, zyskują prawo do świadczeń. Ma to także, jak przekonują rządzący, likwidować nierówną konkurencję. No bo skoro jedna osoba nie płaci składek do ZUS, to wypycha z rynku pracy tego, który musi je płacić. Jest po prostu tańsza.
Tyle teoria. W praktyce furtki są zamykane, państwo żąda od nas coraz więcej, ale reguły zarówno tej łapanki, jak i wydatkowania publicznych pieniędzy są nieprzejrzyste.
Na państwo pracujemy już prawie pół roku. Jak wylicza Centrum im. Adama Smitha, dzień wolności podatkowej w tym roku wypadł 24 czerwca. Jest gorzej niż w poprzednich latach. W 2008 r. i w 2009 r. ten dzień wypadał wcześniej – 14 czerwca. Co to oznacza? Musimy coraz dłużej pracować na opłacenie wszystkich danin. Udział wydatków publicznych w PKB w tym roku osiągnął rekordowy poziom 48 proc. Rząd, jak wylicza Fundacja FOR prof. Leszka Balcerowicza, dostanie w tym roku od nas gigantyczną kwotę 622 mld zł. To 37,6 tys. zł od każdego pracującego.
Zadajmy więc pytanie: gdzie podziewają się te pieniądze? Odpowiedź brzmi: państwo dużą część z nich niegospodarnie wydaje. Finansuje bezzasadne przywileje i biurokratyczną machinę obsługującą redystrybucję naszego bogactwa. Rosnący fiskalizm powinien także przekładać się na jakość świadczonych przez państwo usług. Niestety, nie przekłada się. Niemal wszystko, co jest publiczne, szwankuje – od służby zdrowia przez system opieki nad dziećmi, organizację i jakość usług świadczonych po szkoły, sądy, drogi czy koleje.
Jeśli rząd chce się upomnieć o składki od umów o dzieło, najpierw powinien zrobić dwie rzeczy: sprawdzić, gdzie traci pieniądze podatników oraz kto powinien i może płacić za siebie. Najlepiej dla gospodarki, aby pieniądze zostawały w kieszeniach podatników, którzy zrobią z nimi lepszy użytek niż państwo. Dlatego daniny powinny być jak najniższe. Jeśli już jednak rząd zmusza nas do płacenia podatków i składek, to według jednakowych reguł. Przywileje i zwolnienia powinny być absolutnym wyjątkiem.