Premier posłuchał obywateli i przesunął obowiązek szkolny dla sześciolatków o rok. Można ocenić to jako decyzję godną podziwu. Forsowana przez minister Hall reforma polegająca na obniżeniu wieku szkolnego od początku wywoływała kontrowersje.
Ma silnych zwolenników, którzy bronią jej ważnymi argumentami. Ma też przeciwników. Do niedawna wydawało się, że niezbyt silnych. To rodzice dzieci dorastających do szkoły, którzy przeciw nadchodzącym zmianom połączyli się w obywatelskim ruchu, przygotowali projekt ustawy, zebrali podpisy i wysłali do Sejmu. Rzadko zdarza się tak silna determinacja obywateli, by połączyć się w jakimś celu. Jednak władza, która zresztą ubolewa nad niskim współczynnikiem kapitału społecznego, ten wyjątkowy jego zalążek minęła obojętnie. Sejm nieprzyjaźnie odniósł się do projektu obywateli, wobec czego cenny wysiłek przepadł. Arogancja władzy? W piątek premier Tusk pokazał, że nie. Ta władza wsłuchuje się w głos społeczeństwa.
Tyle że akurat idą wybory. Można pomyśleć, że nie chodzi o głos społeczeństwa, tylko o głosy elektoratu. No bo szczerze mówiąc, co za różnica, kiedy sześciolatki pójdą do szkół – teraz czy za rok? Żadna. Po prostu rok później, tyle że już po wyborach, szkoły będą musiały przyjąć zdublowany rocznik pierwszoklasistów. A ci będą już do końca życia mieli gorzej – większa konkurencja o miejsce w dobrym gimnazjum, w liceum, na studiach. Zmarnowany rocznik. Z punktu widzenia władzy to koszt reformy. Z punktu widzenia rodziców krzywda ich dzieci. I chodzi o to, żeby nad tym problemem pochylił się premier, wysłuchując głosu obywateli, a nie po prostu odsuwał sprawę na rok. Jeśli po wyborach, nadal będąc u władzy, rozwiąże ten węzeł, wtedy pokaże, że potrafi słuchać i słuchając – rządzić.