Politykom trudno zrozumieć, że poprawiając rynek, często wyrządzają krzywdę tym, którym chcieli pomóc. Tak jest z 4-letnim okresem ochrony przed zwolnieniem przed emeryturą i ochroną pracownika na etacie.
W pierwszym przypadku starsze osoby tuż przed wejściem w ochronę tracą pracę, w drugim młodzi ludzie nigdy tej pracy nie dostają. Pracodawcy boją się, że nigdy nie będą w stanie się ich pozbyć. Nieważne, czy są, czy nie są im potrzebni.
Politycy i lewicowi publicyści wylewają krokodyle łzy nad osobami narażonymi na umowy-zlecenia, umowy czasowe czy o dzieło. Jako receptę podają: więcej kontroli przez inspekcję pracy, sądy, kary, nowe obowiązki dla pracodawców. W tym duchu wypowiada się też premier. Jak firma zatrudnia stażystę i korzysta z publicznych pieniędzy, niech ma też obowiązek jego zatrudnienia – przekonuje. W tym rozumowaniu tkwią jednak dwa błędy. Po pierwsze, to firmy płacą składki do Funduszu Pracy. To są ich pieniądze. Po drugie, nałożenie na nie sztywnego obowiązku zatrudnienia stażysty może spowodować, że staże znikną.
Zamiast regulacji i kar lepiej zmniejszyć dysproporcje między stałą i czasową umową o pracę i pozwolić działać rynkowi. Ograniczyć przywileje zatrudnionych na czas nieokreślony, w zamian zwiększyć tych na czas określony. Bo teraz zieje między nimi przepaść. Pierwszego nie można zwolnić bez superuzasadnienia, drugiego bez żadnego problemu za dwutygodniowym wypowiedzeniem. To lepsza droga do zmniejszenia liczby śmieciowych umów niż kolejna administracyjna ofensywa.