W chłodnych wnętrzach dziekanatów i kwestur przybiera na sile wyniszczająca wojna – uczelnia kontra student. Wojna o pieniądze. Na parę miesięcy przed wejściem w życie znowelizowanej ustawy o szkolnictwie wyższym, która od 1 stycznia wprowadza zakaz pobierania przez wyższe szkoły rozmaitych haraczy (np. za egzaminy poprawkowe), uczelnie prześcigają się w pomysłach, jakby tu jeszcze zarobić.
Celują w tym zwłaszcza szkoły prywatne, które do umów podpisywanych z pierwszoroczniakami wprowadzają całe spektrum opłat zakazanych od przyszłego roku. Ale umowa zawierana jest na cały okres trwania studiów, więc chcąc dostać indeks, delikwent musi się zobowiązać, że przez następne kilka lat będzie płacił swojej Alma Mater frycowe.
Przepisy prawa nie mają tutaj większego znaczenia: np. pewna szkoła przyjęła w regulaminie, iż okres 14 dni na odwołanie się od decyzji o skreśleniu z listy słuchaczy biegnie od dnia podjęcia tej decyzji, a nie zawiadomienia o niej zainteresowanego. Chodzi o to, by jeszcze raz móc pobrać wpisowe od biedaka, który popadł w kłopoty.
I nie ma się co łudzić, że wraz z wprowadzeniem listy opłat zakazanych proceder ten zniknie – uczelnie będą wprowadzać inne. Na przykład zamiast tej zabronionej za ocenę pracy dyplomowej trzeba będzie słono płacić za korzystanie z szatni.
Rzecz jednak nie w dzikiej chciwości szkół prywatnych, ale w nierówności wobec prawa. Najgorsza uczelnia publiczna może liczyć na subwencje ze strony państwa. Niepubliczna musi kombinować. I dopóty, dopóki szkoły wyższe będą nagradzane finansowo za pochodzenie, zamiast za jakość edukacji, nic się w tym względzie nie zmieni.