Polski system ubezpieczeń jest chory i wymaga głębokiej przebudowy. Emerytury powinny być finansowane ze składek, a ZUS potrzebuje aż czterech źródeł finansowania, aby je wypłacić. Powód? Wydajemy ponad stan. Zresztą na całym świecie wydatki przewyższają wpływy. Czas na systemowe reformy.
Bartosz Marczuk, kierownik działu kraj
Rząd przesądził w tym tygodniu, że administrowany przez ZUS Fundusz Ubezpieczeń Społecznych otrzyma z Funduszu Rezerwy Demograficznej 4 mld zł. To czwarte koło ratunkowe dla FUS – po dotacji z budżetu, pożyczce z kasy państwa, kredycie w banku. Ten fakt świadczy o jednym: nasz system ubezpieczeń społecznych jest w kryzysie i wymaga zmian. Bez nich wcześniej czy później zabraknie źródeł finansowania świadczeń, zwłaszcza gdy faktycznie pogorszy się sytuacja demograficzna. Wtedy zostanie alternatywa: ciąć wypłaty albo podnosić składki. Pierwsze będzie politycznie i konstytucyjnie karkołomne, drugie pogorszy sytuację na rynku pracy. Lepiej więc już teraz zająć się koniecznymi zmianami.
Fundusz Rezerwy Demograficznej (FRD) ma służyć zabezpieczeniu wypłaty emerytur z ZUS, gdy pogorszy się sytuacja ludnościowa. Miał być zabezpieczeniem na gorsze czasy, gdy nasze społeczeństwo będzie się gwałtownie starzeć. Mimo to nie jest namiastką tej rezerwy, i to nawet teraz. Miesięcznie ZUS wydaje na emerytury 8,9 mld zł, a w FRD na koniec roku ma być 14,25 mld zł. Cóż to za rezerwa, która nie wystarcza nawet na obsługę wypłat przez dwa miesiące. Powodem jest m.in. to, że rząd od dwóch lat sięga po pieniądze z tego funduszu. W ubiegłym roku wyprowadził z niego 7 mld zł, w tym 4 mld. Mimo że demograficzne tsunami dopiero przed nami.
Na tym nie koniec. FUS, aby wypłacić świadczenia, mimo że otrzymuje pieniądze z naszych składek, potrzebuje jeszcze dotacji z budżetu (w tym roku ponad 37 mld zł, w przyszłym ponad 40 mld), pożyczki z państwowej kasy (na koniec tego roku będzie winien budżetowi 13,9 mld zł) oraz kredytu w banku (w tym roku 1,6 mld zł). To wszystko świadczy o zatrważającej kondycji naszego systemu. W normalnych warunkach powinien on finansować się ze składek. Jeśli potrzebuje aż tylu źródeł finansowania, powstaje zasadne pytanie o jego wypłacalność.
Kiedy w gospodarstwie domowym brakuje pieniędzy, rodzina może podjąć dwie strategie działania. Pierwsza to pożyczać od sąsiadów, znajomych, w bankach, aby sfinansować bieżącą konsumpcję. Druga: ograniczyć wydatki. Pierwsza strategia prowadzi do bankructwa, bo wcześniej czy później ciężar długów przeważy nad możliwościami ich obsługi. Druga jest racjonalna – gdy nie stać mnie na dotychczasowe wydatki, ograniczam je.
Do tej pory rządy prowadzą niestety tę pierwszą politykę. Mimo że od lat wiadomo, że ZUS ma kłopoty ze zbilansowaniem wpłat i wypłat, wciąż nie wprowadzają strukturalnych reform mających uzdrawiać tę sytuację – wyjątkiem jest bardzo ważna zmiana z 2008 roku dotycząca emerytur pomostowych i wcześniejszych emerytur pracowniczych. Ale to wciąż za mało. Co więcej, obecny rząd obciął składkę do OFE, pogarszając w długiej perspektywie wypłacalność FUS. Wciąż wypłacane są też ekstraemerytury górnikom, kilkanaście deputatów, ryczałtów energetycznych, dodatków do świadczeń, które nie zależą wcale od zamożności otrzymujących je osób. Na emerytury idą 60-letnie kobiety, a o podwyższeniu wieku emerytalnego się nie mówi. Do emerytur pomostowych uprawnionych jest prawie 300 tys. osób, nauczyciele mają prawo do specjalnych świadczeń kompensacyjnych. Wszystko to kosztuje miliardy złotych, które trzeba znaleźć w kieszeni pracujących, czyli ludzi, którzy płacąc teraz składki, nie mogą być pewni, że dostaną obiecywane im świadczenia.
Decyzja o FRD to odzwierciedlenie rzeczywistego problemu, z jakim boryka się ZUS. Politycy uwielbiają rozdawać przywileje, nie planując równocześnie, skąd na to wszystko wziąć pieniądze, unikają niepopularnych zmian. Działają zwykle w krótkiej perspektywie kadencji Sejmu. Rachunki trzeba jednak płacić. I nie miejmy złudzeń – za przywileje płacimy wyższymi składkami. Najsprawiedliwiej, ale także najlepiej dla gospodarki, rynku pracy i wypłacalności systemu, byłoby je wszystkie zlikwidować i wypłacać niewysokie świadczenia za niewysokie składki. Tyle, aby starczyło na przeżycie. Resztę zostawić na głowach ludzi. Poradzą sobie lepiej z zabezpieczeniem swojej przyszłości niż państwo.
Jan Winiecki, ekonomista, członek RPP
Gdy podczas licznych rozmów przekonuję, że Zachód zaczyna płacić rachunki za pół wieku życia z ręką w kieszeni sąsiada, jak Ludwig Erhard nazywał rozrastające się państwo opiekuńcze, pada nieodmiennie to samo pytanie. Skoro to trwało tak długo, to dlaczego symptomów kryzysu nie dostrzeżono wcześniej? Przecież państwo opiekuńcze zaczęło robić bokami kilkanaście lat temu, a sytuacja zrobiła się dramatyczna od paru lat. Złożyło się na to kilka czynników.
Po kolei, najpierw pozwalała tego nie zauważać rosnąca liczba ludności. Jeśli w latach 60. czy 70. XX w. – w imię sprawiedliwości społecznej (cokolwiek by to miało znaczyć) – powiększono np. emerytury i renty powyżej tego, co zebrano ze składek, to nie powstawała dziura w budżecie. A nie powstawała dlatego, że na rynek pracy wchodziło więcej ludzi, niż przechodziło na emeryturę. Pieniądze były więc w systemie.
Oczywiście można było myśleć, co będzie w przyszłości, ale przecież sam wielki Paul Samuelson, laureat Nagrody Nobla, kląskał radośnie, że system ubezpieczeń społecznych to taka finansowa „piramidka”, która ma błogosławione skutki, bo „przecież zawsze będzie więcej płacących składki niż przechodzących na emeryturę”. No i jak tu przeciwstawiać się nobliście, twierdzącemu, że manna z nieba będzie płynąć zawsze?
Jeśli nie wystarczało składek, to można było zawsze podwyższać podatki. I podwyższano je, by finansować rosnące wydatki publiczne. Ale kiedyś ludzie zaczęli protestować, bo podatki rosły coraz bardziej. Od lat osiemdziesiątych ten opór wzrósł tak dalece, że coraz trudniej było równoważyć poziom wydatków publicznych zabieraniem pieniędzy tym, którzy najbardziej przyczyniali się do tworzenia bogactwa.
Wtedy zaczęła się trzecia faza. Różnice między wyższymi wydatkami państwa a niższymi przychodami z podatków zaczęto zapychać, zapożyczając się na rynkach finansowych. To wtedy zaczęło się owo zadłużanie, czyli zwiększanie długu publicznego. To nie był wynalazek ostatnich lat. Gdy przyszedł globalny kryzys finansowy, nastąpiło tylko przyspieszenie tego procesu. Skala zadłużenia zaczęła rosnąć znacznie szybciej niż w poprzednich 15 – 20 latach.
Jednocześnie w latach 90. XX w. i w pierwszej dekadzie obecnego stulecia pojawiły się dwie zmiany, które uczyniły sytuację znacznie trudniejszą. Skończyła się demograficzna „piramidka” i, wbrew temu co głosił Paul Samuelson, na emeryturę zaczęło przechodzić więcej osób, niż wchodziło na rynek pracy. Dziura w budżecie ubezpieczeń zaczęła rosnąć w sposób niepohamowany.
Druga zmiana brała się z rosnących relacji wydatków publicznych do PKB. Tempo wzrostu gospodarczego spadało z dekady na dekadę, ale w ostatnich dwóch dziesięcioleciach spadło średnio do 2,0 – 2,5 proc. rocznie. To było już za mało, by bez cięć w budżetach ustabilizować i zacząć zmniejszać dług publiczny. Aż wreszcie przyszedł „kryzys”, na który zrzuca się całą winę. Tymczasem kryzys – i jeszcze bardziej reakcje polityki gospodarczej na kryzys – tylko przyspieszyły dzień, kiedy szkatuła pokazała dno.
Proszę jednak, by śledząc opisywany proces, nie zrzucać wszystkiego na polityków! Oni „wmaślali” i „wmaślają” się nadal wyborcom, ponieważ wyborcy chcą więcej socjalu. W latach 90. amerykański politolog A. Widavsky napisał smętnie: „Dostrzegliśmy nieprzyjaciela! Ale okazało się niestety, że jesteśmy nim my sami”.