Mimo narzekania na wszechobecne kolejki rodzice wolą odstać swoje i uzyskać zaświadczenie. Wolą się zabezpieczyć niż mieć do czynienia z prokuratorem
Osoby korzystające ze świadczeń na dzieci nie pokochały oświadczeń. Przynajmniej na razie, bo trudno po miesiącu od ich obowiązywania jednoznacznie przesądzać, czy będzie to porażka, czy sukces jednej ze sztandarowych reform rządu. Wydaje się, że na razie zwycięża stare przyzwyczajenie do zdobywania urzędowych zaświadczeń, które uprawniają np. do pobierania świadczeń rodzinnych lub z Funduszu Alimentacyjnego. Rodzice wolą poświęcić czas i pójść po zaświadczenie, na którym urzędnik czarno na białym wyliczy, jaki mieli dochód, ile zapłacili składek i podatku. Stracą czas, ale zyskają pewność, że wszystko będzie się zgadzać.
Trudno się im dziwić, bo perspektywa odpowiedzialności karnej nawet za nieświadomą pomyłkę działa odstraszająco. Oczywiście nikt nie trafi do więzienia za złe wyliczenie swojego dochodu, ale ściganie przez prokuraturę dla nikogo nie jest przyjemne.
Brak zainteresowania oświadczeniami niespecjalnie martwi gminy, które obawiały się, że sprawdzanie dochodów będzie dla nich paradoksalnie kolejnym obowiązkiem zwiększającym biurokrację. Zwłaszcza że ich dotychczasowe doświadczenia z tym, co jest wpisywane w oświadczeniach, każą spodziewać się najgorszego.
Możliwe, że z czasem jednak rodzice coraz częściej będą zastępować zaświadczenia oświadczeniami. Wtedy dopiero okaże się, czy rząd chcąc ułatwić życie obywatelom, przypadkiem im go nie utrudnił.