Rolnictwo stało się jedyną branżą naszej gospodarki, w której można niczego nie produkować, nie świadczyć żadnych usług i dobrze żyć. Wystarczy mieć ziemię. Nie po to jednak, żeby na niej siać, hodować zwierzęta czy z mleka własnych krów produkować sery.
Jak człowiek coś robi, może się narobić, a plony i zyski są niepewne. Może być susza albo powódź, albo na przykład ceny spadną.
Unia, chcąc to ryzyko producentom żywności zminimalizować, wprowadziła dopłaty. Miały uniezależnić dochód rolników od wielkości produkcji, która wtedy wydawała się za duża. Gromadziły się góry zboża, masła i wołowiny, które za pieniądze podatników latami trzeba było przechowywać. Polska Wspólną Politykę Rolną tak udoskonaliła, że dochody rolników od produkcji oderwała zupełnie. Na skutki więc też nie musieliśmy długo czekać. Rolników, zamiast ubywać, przybywa. Przy tym słowo „rolnik” nie oznacza człowieka pracującego na roli, ale kapitalistę. Żyjącego nie z pracy własnych rąk, ale z kapitału, jakim jest ziemia.
Przeciętny Kowalski o dopłatach wie niewiele. Głównie to, co mówi PiS albo PSL, któremu wtóruje Platforma – że są niesprawiedliwe, bo farmerzy w starej Unii dostają więcej. Więc nasz rząd, a opozycja jeszcze bardziej, też będzie walczył o więcej. Politycy, którzy przed wyborami chcą chłopom zrobić dobrze, nie dodają, że 562 zł do hektara, jakie należały się w 2010 r., to daleko nie wszystko, na co rolnik może liczyć. Polscy podatnicy z własnej kieszeni dopłacają bowiem do tego samego hektara kolejne 327 zł jako „uzupełniającą opłatę obszarową”. Kolejne 173 zł można dostać za gospodarstwo rolne położone na „obszarze o niekorzystnych warunkach gospodarowania”. W naszym kraju za niekorzystne uznaje się aż 51 proc. gruntów rolnych. Tak oto, bez świadomości tych, którzy całą operację finansują, rolnik może dostać do jednego hektara ziemi ponad tysiąc złotych. Za nic.
Nasi politycy wiejscy wymyślili jednak, że to za mało, powinno się należeć więcej. Posiadacz gruntów rolnych może zadeklarować, że chce się przerzucić na plantacje ekologiczne. Brzmi wspaniale. Popyt na droższą i zdrowszą żywność ekologiczną w bogatych Niemczech sięga 10 – 12 proc. rynku, z pewnością będzie rósł także u nas. Tylko że od właściciela takiej ekologicznej plantacji, do której Unia dopłaci mu kolejne sumy, nikt nie żąda ekologicznej produkcji. Niczego nie żąda. Sprawdza się tylko, czy nie nawozi chemią – a po co miałby nawozić?
Na Warmii i Mazurach, a także w zachodniopomorskim, na gruntach po byłych pegeerach, pełno jest takich ekologicznych plantacji. Wśród chwastów, jak się dobrze przyjrzeć, można na nich zobaczyć sadzonki orzecha włoskiego. Płacono za nie 1800 zł do hektara. Po wybuchu afery, gdy okazało się, że ekologiem stał się wiceminister środowiska, który także pobiera opłaty za kilkaset hektarów pseudoplantacji, wydawało się, że Ministerstwo Rolnictwa zacznie wreszcie czegoś w zamian za dopłaty wymagać. Nic z tego. Nowym plantatorom dopłaty do orzecha obcięto, więc nie zakładają. Ci, którzy wywęszyli interes jako pierwsi, będą dostawać po 1800 zł do 2012 r. Nadal jednak słono dopłaca się do jabłonek, 1550 zł (nigdy się na nich owoce nie pojawią, bo przecież nie o nie chodzi), więc teraz w chwasty wsadza się sadzonki jabłoni. I tak wywalane są w błoto ciężkie pieniądze, z których konsumenci nie będą mieć żadnego pożytku. Oferta warzyw i owoców ekologicznych jest marna, trzeba się przy nich przecież nieźle napracować.
Właścicielami kilkuset- i kilkutysięcznohektarowych plantacji nibykologicznych są kancelarie prawne i ludzie, którzy zainwestowali w ziemię właśnie z myślą o dopłatach, nie zaś o jej uprawie. W okolicach tych latyfundiów można usłyszeć, z jakimi politykami są powiązani. Ale sprawdzić tego nie można. Nazwiska beneficjentów Wspólnej Polityki Rolnej po wyroku Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości są tajne.