Rząd nie powinien racjonalizować zatrudnienia w administracji poprzez odgórne zobowiązanie do zwalniania 10 proc. pracowników w każdym urzędzie. Kryterium zwolnień powinna być jakość świadczonych przez urzędnika usług i jego umiejętności. W przeciwnym razie nigdy nie zmieni się obraz polskiej administracji, jako skupiska niekompetencji, protekcji i lenistwa.
Po wtorkowym wyroku Trybunału Konstytucyjnego (TK) rząd definitywnie zakończył zwalnianie urzędników za pomocą ustawy o racjonalizacji zatrudnienia w administracji. Pomysł 10 proc. redukcji etatów w każdym urzędzie od początku był co najmniej nieracjonalny. TK jasno wskazał rządowi, że urzędnicy to nie przedmioty, które można z dnia na dzień wyrzucać na bruk. Co więcej dzięki takiemu instrumentalnemu podejściu do urzędników pracę mogliby stracić najlepsi z nich. Bo administracja państwowa jest chora nie tylko na przerost zatrudnienia, ale przede wszystkim na tolerowanie protekcji i nepotyzmu. Wśród kierowników urzędów, zwłaszcza tych niższego i średniego szczebla, w stosunku do podwładnych nadal funkcjonuje powiedzenie: mierny, bierny, ale wierny. Gdyby dać im do ręki oręż w postaci obowiązkowych redukcji na podstawie specustawy, zatrudnienia nie straciliby protegowani o wątpliwych kwalifikacjach, ale osoby niemające oparcia w przełożonych, nawet jeśli dobrze wykonują swoje obowiązki.
Tworząc specustawę, która wrzucała do jednego worka urzędników z kwalifikacjami i tych przyjętych z polecenia, rząd wyraźnie zapomniał, że nadrzędnym celem administracji jest sprawne funkcjonowanie i służba obywatelom. Skupiając się na efektownym medialnie cięciu etatów, nie pracuje nad poprawą jakości świadczonych przez urzędników usług. A dobrego pracownika trzeba motywować. W urzędach nawet latami czeka się na wyższe stanowiska lub podwyżki. Zdolni urzędnicy są też sfrustrowani, bo gdy dostaną się do pracy w administracji, dostają nagle obuchem w głowę, gdy otrzymają takie samo wynagrodzenie i stanowisko co osoba protegowana i przyjęta po znajomości, która często nie potrafi nawet napisać zwykłego pisma.
Sam przepracowałem pięć lat w urzędach centralnych i wiem, że najlepszą receptą na przetrwanie w administracji jest niewychylanie się, niedzielenie się nadmiernie swoją wiedzą i spostrzeżeniami oraz wychodzenie z pracy o 16.15 razem z pozostałymi urzędnikami (choćby do zamknięcia danej sprawy wystarczyło jeszcze kilka minut). Przyjmując taką filozofię, można utrzymać się do emerytury.
Takiego funkcjonowania urzędów nie zmienią ani specustawa, ani polecenie premiera dotyczące zwalniania pracowników w każdym urzędzie. Szefowie urzędów najprawdopodobniej znów pójdą po najmniejszej linii oporu przy realizacji takiego zalecenia. Nie przedłużą umów młodym osobom, które mają jeszcze zapał do pracy i namówią do odejścia na emeryturę doświadczonych urzędników. Przy takim podejściu rządzących trudno będzie zmienić zdanie Polaków o administracji państwowej. A przecież są tam też świetni fachowcy. Racjonalizacja zatrudnienia wciąż będzie więc zwykła redukcją, którą przetrwają najwierniejsi i najmierniejsi urzędnicy.