Już ponad 65 proc. pracujących Polaków osiąga zarobki niższe od średniej krajowej. Przed kilkoma laty było to jeszcze 60 proc. Z tej grupy aż 18,5 proc. nie zarabia nawet połowy średniej.
Specjaliści od rynku pracy uważają, że tendencja ta przybiera na sile. Szybko będzie rosła grupa osób świetnie wynagradzanych, które będą wynagradzane jeszcze lepiej, oraz – na drugim krańcu – rzesza ludzi opłacanych najniżej. Ci pozostaną ostatni w kolejce do podwyżek płac, natomiast będzie pustoszał środek. Osoby nadążające za szybko rosnącymi wymaganiami pracodawców, nieustająco podnoszące swoje kompetencje, awansują do grona najlepiej opłacanych. Maruderzy – stracą dotychczasowe stanowiska, spadną w zawodowej hierarchii. To grono, niestety, powiększa się najszybciej. Skoro jednego niewykwalifikowanego łatwo można zastąpić innym, pracodawcy nie bardzo muszą się przejmować żądaniem podwyżek. Koszty pracy w naszym kraju nie należą przecież do najniższych.
Wypłukiwanie środka odbywa się we wszystkich grupach zawodowych, w całej gospodarce. Firmy, żeby zwiększać wydajność, muszą się modernizować. Piekarz mający w jednym palcu tajniki powstawania dobrego pieczywa przestaje być wziętym fachowcem, jeśli nie opanował obsługi programu – dzisiaj pieczeniem chleba sterują komputery. Podobnie jak wieloma innymi procesami produkcyjnymi.
Świetny księgowy, od którego do niedawna oczekiwano tylko nadążania za zmianą przepisów o rachunkowości i poprawnej rejestracji przepływów finansowych, staje się bezużyteczny, jeśli nie potrafi ich twórczo przeanalizować. Jeżeli zjawisko nazywane optymalizacją podatkową czy inżynierią finansową uważa za przekręty, w które nie da się wrobić. Nie odróżnia kreatywnej księgowości, przekraczającej granice prawa, od takiej, która się tylko do nich zbliża, znacząco poprawiając sytuację finansową przedsiębiorstwa – właściwa ocena ryzyka to dziś także kompetencje księgowego. Pracownik starego typu podziękuje za dotychczasową robotę, ale innej, na równoważnym stanowisku, już nie znajdzie. Z wziętego specjalisty stanie się kandydatem do wykonywania tylko prac prostych. Jego dotychczasowe umiejętności nie są już nikomu potrzebne. Takie miejsca pracy przestają istnieć, rośnie popyt na specjalistów wysokiej klasy.
Z tym też jest kłopot. Uczelnie masowo produkujące magistrów na ten popyt nie odpowiadają. Grono osób z dyplomami wyższych uczelni rośnie o wiele szybciej niż rzesza fachowców z wysokimi kompetencjami. Tych pracodawcy muszą przygotować sobie sami. A to kosztuje – wymaga zarówno czasu, jak i pieniędzy. Jeśli firma inwestuje je z dobrymi efektami w ludzi, musi potem płacić, żeby nie odeszli. Stali się bowiem profesjonalistami wziętymi na rynku, których konkurencja usiłuje podkupić. To oni więc, nie ci najmniej zarabiający, najszybciej dzisiaj dostają podwyżki. To ich zarobki ciągną w górę średnią krajową, do której osobom najniżej opłacanym będzie coraz dalej.
Administracyjne dekretowanie przez państwo wysokości płacy minimalnej może tym najniżej zarabiającym bardziej zaszkodzić, niż pomóc. Przedsiębiorstwa, które ich zatrudniają, albo się pozbędą pracowników, którzy na siebie nie zarobią, albo przestaną być konkurencyjne i wypadną z rynku. W naszej gospodarce na krawędzi opłacalności balansują nie tylko poszczególne firmy (wtedy można powiedzieć, że są niewłaściwie zarządzane), lecz także całe branże. Odzieżowa, już i tak wypchnięta z rynku przez chiński import, ochroniarska, sprzątanie. Jeśli jedynym ratunkiem będzie dla nich szara strefa, to dla gospodarki lepiej czy gorzej? Konkurencyjności nie da się wystrajkować na ulicy.
Na miesięczną pensję członka zarządu jednej z 50 największych spółek giełdowych niewykwalifikowany robotnik zarabiający równowartość płacy minimalnej musi pracować kilkanaście lat. Łatwiej się na to oburzać, niż zmienić.