Od dwudziestu już z górą lat walczę, jak mogę, z tytułowaniem mnie profesorem. Niestety, bez skutku. Nawet moi koledzy z uczelni, w której wykładam i prowadzę konwersatoria, często się zapominają i przypisują mi tytuł, którego nie posiadam.
Umówiłem się z redakcją, że mój poniedziałkowy felieton zostanie tym razem, ze względu na święta, wydrukowany we wtorek, a ponieważ ukaże się w pierwszym numerze poświątecznym, powinien mieć nieco lżejszy niż zwykle charakter. W końcu po świątecznym nicnierobieniu trzeba ostrożnie włączać kolejne biegi.
Wcześniej zapowiadałem, że będziemy wracać do OFE, a wracać trzeba, bo liczba problemów, które wywołała ostatnia nowelizacja, jest ogromna. Jeśli ktoś sądził, że złożenie podpisu pod ustawą przez prezydenta RP sprawę zamyka, to mylił się ogromnie. I nie chodzi tu tylko o potencjalny spór o konstytucyjność ustawy o OFE, który wcześniej czy później przed Trybunałem Konstytucyjnym zawiśnie, ale także o różnego rodzaju problemy prawne, przed jakimi sądy już stoją, a będą stać w przyszłości na masową skalę. Pewna część społeczeństwa bowiem przyjęła za dobrą monetę, że nowy system ubezpieczeń społecznych, funkcjonujący od 1 stycznia 1999 r., będzie w istotnej części (7,3 proc.) rzeczywiście oparty na indywidualnych oszczędnościach w realnym pieniądzu, inwestowanym na prawdziwym rynku kapitałowym. Rządzący tego do wiadomości nie przyjęli i sądzą nadal, że Sejm może wszystko. Choćby nawet z dnia na dzień pozbawić pracowników nadziei na lepszą emeryturę, i to akurat na Święto Pracy 1 maja czy – jak kto woli – św. Józefa Robotnika albo z okazji rocznicy wejścia do UE.
Wiadomo, że niektórzy politycy, a także niektóre instytucje finansowe, najchętniej system OFE zlikwidowaliby całkowicie – tak jak to zrobiono na Węgrzech. W końcu chodzi o niebagatelną sumę ponad 150 mld zł, które OFE zgromadziły od początku swego istnienia. Amatorom tego łatwego, jak im się wydaje, łupu spieszę zwrócić uwagę, że byłoby to klasyczne wywłaszczenie funduszy powierniczych utworzonych z realnych zarobków ubezpieczonych i składek pracodawców. W państwie prawa wywłaszczać można wyłącznie na cele społeczne – i tu cel taki byłby może do wykazania (bieżące emerytury), tyle tylko że wywłaszczenie może nastąpić wyłącznie za słusznym odszkodowaniem (art. 21 ust. 2 konstytucji). Wniosek z tego, że finansowo operacja likwidacji OFE byłaby dla państwa bez sensu, chyba że posłużono by się środkami charakterystycznymi dla drugiej połowy lat czterdziestych. Mam nadzieję więc, że nikomu w państwie prawa do głowy to nie przyjdzie, choć kto wie...
Ale miało być lżej. Więc jeszcze będzie. Od dwudziestu już z górą lat walczę, jak mogę, z tytułowaniem mnie profesorem. Niestety, bez skutku. Nawet moi koledzy z uczelni, w której wykładam i prowadzę konwersatoria, często się zapominają i przypisują mi tytuł, którego nie posiadam. Nic na to chyba już nie poradzę i zdaje się, jest to skutek powszechnego przeświadczenia, że tytuł profesorski to swoista nobilitacja, która z jakichś względów w mniemaniu tych osób mi się należy. Owszem była to niegdyś swego rodzaju półnobilitacja wprowadzona przez Fryderyka Wielkiego, który w swoim zmilitaryzowanym państwie pruskim wymyślił stan pośredni pomiędzy szlachtą a mieszczanami, zaliczając do niego wyższych urzędników i profesorów szkół średnich i uniwersyteckich. Mieli oni prawo przebywania na dworze królewskim, oczywiście za specjalnym zaproszeniem, ale... bez małżonek – nie byli bowiem hoffaehig, jak pisał de Tocqueville w pracy „Dawny ustrój i rewolucja”. Szlachta natomiast była zapraszana na dwór wraz ze swoimi połowicami.
W krajach prawdziwej autonomii uniwersytetu (Wielka Brytania, Stany Zjednoczone) dyplomy profesorskie wręczane przez króla czy prezydenta uznano by co najmniej za dziwactwo, a na pewno za zamach na wolność nauki i tym samym uczelni. U nas w czasie zaborów narzucono wizję wygodną dla władców absolutnych, a później ze zrozumiałych względów także i dla komunistów, którzy nadając tytuły profesorskie, panowali nad spragnionymi ich licznymi rzeszami, nie tyle naukowców, co ludzi marzących o ułatwieniach wyjazdowych na Zachód, i pewnej niezależności. Ale dzisiaj, kiedy jeździć można, gdzie się tylko chce, i w zasadzie już bez paszportu, po co komu belwederski tytuł profesorski. Zresztą powinno się dzisiaj raczej mówić „namiestnikowski”, jako że w Pałacu Namiestnikowskim, a nie tak jak dawniej w Belwederze, się go otrzymuje. Można się wtedy nie afiszować swoją często marną uczelnią, żywiąc złudną nadzieję, że liczy się właśnie sam tytuł, a nie miejsce, gdzie prowadzi się pracę naukową i dydaktyczną, że o jej jakości nie wspomnę. A właściwie, co mają ze sobą wspólnego osiągnięcia naukowe i pozycja społeczna?