Rosnące ceny żywności stały się zmartwieniem rządów wszystkich krajów, ale determinacji najuboższych mieszkańców boją się władze tych najbiedniejszych. Kiedy ludziom brakuje na życie, łatwiej wychodzą na ulice.
Obserwowaliśmy to najpierw w Tunezji, potem w Egipcie, teraz w Libii. Demonstracje niezadowolenia pojawiły się także u nas. Przeciwko szybko rosnącym cenom chleba nie protestują jednak konsumenci, których to najbardziej bije po kieszeni, ale... rolnicy, którzy powinni zacierać ręce z zadowolenia. Tymczasem ci protestujący w kujawsko-pomorskim domagają się m.in. zakazu importu do Polski mięsa. Polska wieprzowina jest droższa od duńskiej czy niemieckiej, zakłady przetwórcze wolą więc surowiec zagraniczny niż krajowy. Konsument, sięgając w sklepie po wędliny czy kotlety, kieruje się bowiem ceną, a nie patriotyzmem. Im bardziej ceny się rozszaleją, tym to kryterium będzie ważniejsze.
Ceny żywności polskiej i z pozostałych krajów unijnych coraz bardziej się do siebie zbliżają, to nieuchronne. A polscy rolnicy, zamiast na tym zarabiać, boją się unijnej konkurencji. Otwarcie w 2004 r. unijnego rynku dla polskich produktów żywnościowych stało się dla naszych rolników ogromną szansą, której nie wykorzystują. Gospodarstw dużych, porównywalnych z unijnymi, mamy zaledwie 250 tys. Przez sześć lat w Unii to grono nie wzrosło! Proces sprzedawania ziemi przez właścicieli karłowatych, jedno- i dwuhektarowych poletek, został zahamowany przez złą politykę rolną. Kto będzie się wyzbywał matki żywicielki, dzięki której dostaje dopłaty i prawo do fundowanej przez państwo emerytury? Łatwiej dorobić do tego na czarno, na budowie czy na saksach, niż myśleć o uczeniu się nowego zawodu. Ogromne pieniądze, które w ramach wspólnej polityki rolnej płyną na wieś, nie wspierają naszego rolnictwa, ale rolników. Zamiast zachęcać ich do szukania legalnych źródeł zarobku poza rolnictwem, przykuwają do ziemi i każą trwać na ojcowiźnie. Przyuczają do bezradności.
Marnujemy szanse zalania wspólnej Europy polskimi warzywami, mięsem czy owocami. Przed 2004 r. UE broniła dostępu do swego rynku kontyngentami i cłami. Kiedy Unia go otworzyła, okazało się, jak bardzo może być dla nas atrakcyjny. W 2004 r. wyeksportowaliśmy polską żywność za 5,2 mld euro, w 2010 już za ponad 10 mld. Ale ta dynamika gwałtownie hamuje – ostrzega prof. Katarzyna Duczkowska-Małysz z SGH, ponieważ polskie produkty przestają być konkurencyjne. Zamiast więc na gwałtownym wzroście światowych cen żywności zarabiać, zaczynamy tracić rynki.
Kolejne rządy z chłopskim koalicjantem walczą z gospodarstwami wielkotowarowymi, próbując im odbierać dzierżawioną od państwa ziemię. Modelem mile widzianym są gospodarstwa rodzinne, których wielkość nie przekracza 300 hektarów. Jednak żeby na produkcji płodów rolnych dobrze zarobić, trzeba być konkurencyjnym. Mieć surowiec tani, jednorodny i pewny. Taki są w stanie dostarczyć tylko duże gospodarstwa. Drobni polscy rolnicy nie potrafią ze sobą współpracować, żeby dostarczyć większą partię rzodkiewki czy kalafiorów do sieci handlowych czy przetwórstwa. Warzywa czy owoce, które kupujemy w hipermarketach, coraz częściej także są zagraniczne. Zanikają bazary, ludzie zaopatrują się w Biedronce albo innym dyskoncie.
Bez nowoczesnego rolnictwa staniemy się ofiarami rosnących cen żywności. Polscy konsumenci muszą bowiem za zarobione przez siebie pieniądze utrzymać rodziny, państwo i rolników. Nie będzie lepszej okazji, by uruchomić mechanizmy, dzięki którym liczba dużych gospodarstw w Polsce wzrośnie. Ponad 9 proc. unijnych gruntów rolnych znajduje się przecież w Polsce, a co piąty unijny rolnik mieszka w naszym kraju. Mając tak ogromne rezerwy, moglibyśmy naszą żywnością zalać Europę. Tymczasem narzekamy na drożyznę, a rolnicy domagają się zamknięcia granic przed importowaną wieprzowiną.