Rządowi, który wyda więcej, niż zostało zapisane w ustawie budżetowej, grozi Trybunał Stanu. Ale politycy, którzy rujnują budżety swoich następców, od lat robią to bezkarnie. Dlatego właśnie po 11 latach widzimy, że nowy system emerytalny nie okazał się sukcesem, lecz zagrożeniem dla finansów publicznych. Kolejne ekipy rządzące zrobiły bowiem wiele, aby go zepsuć. Obecna zaś, z tych samych powodów, boi się naprawiać.
Nowy system opierał się na dwóch fundamentalnych założeniach – że od państwa w przyszłości dostaniemy tylko tyle, ile wcześniej zaoszczędzimy w postaci płaconych składek. Oraz że tę różnicę między wysokością starych i nowych świadczeń w dużym stopniu zrekompensują nam OFE, pomnażając składki z drugiego filaru na rynku kapitałowym. Potężne grupy interesów szybko zorientowały się, że reforma odbiera im okazję, by z budżetu wyszarpać więcej. I się zaczęło. Ich polityczny nacisk polegał na tym, by dla siebie wytargować z politykami inny, bardziej korzystny system emerytalny. Nowy, zreformowany miał objąć tylko frajerów, niezdolnych, by udać się z kilofami pod Sejm.
W ten sposób reformą w ogóle nie zostali objęci rolnicy, nadal w ponad 90 proc. ich świadczenia finansowane są przez budżet. To zasługa partii chłopskich – SKL i PSL. SLD podlizał się znaczącej politycznie grupie mundurowych i z nowego systemu emerytalnego wojskowych i policjantów wyłączył. Mundurowi nie płacą w ogóle składek na ubezpieczenie społeczne. Z nowego systemu wymiksowali się też sędziowie i prokuratorzy. Na końcu wysokie emerytury, niezależne od sumy wpłaconych składek, wywalczyli sobie górnicy – tuż przed zbliżającymi się wyborami głosowały za tym wszystkie partie z wyjątkiem Platformy.
Polityczne poparcie tych silnych grup nacisku kolejne ekipy rządzące kupowały bez mrugnięcia okiem. Nie rujnowały przecież budżetów, za które odpowiadały – dekretowały bowiem nowe, wysokie wydatki swoim następcom. Decydowały o tym, że kolejne budżety będą musiały sfinansować z naszych kieszeni wielomiliardowe, nowe wydatki, tak zwane sztywne. Tego nasza konstytucja nie zabrania. Powinno zabraniać poczucie przyzwoitości i odpowiedzialności za kraj, ale tego naszym politykom brakuje najbardziej. Horyzont, poza którym Polska się nie liczy, wyznaczają najbliższe wybory.
Z nowego systemu, który miał być powszechny, wyłączono kilka milionów ludzi. To my, przyszli zreformowani emeryci, których świadczenia będą o wiele niższe niż chude emerytury naszych rodziców, fundujemy te przywileje. Politycy rozdawali je z naszej kieszeni. Teraz okazuje się, że nowy system emerytalny, który miał dać budżetowi oddech, jest zbyt kosztowny. Jest! Bo w ZUS brakuje bieżących składek od tych kilku milionów, które z reformy wyłączono. Bo brakuje ich także z tego powodu, że nie wyrównano wieku emerytalnego mężczyzn i kobiet, bo wreszcie nie zdecydowano się na wydłużenie wieku emerytalnego dla wszystkich. Jedne pomostówki to za mało.
Ta sama filozofia, która poprzednim ekipom rządzącym pozwalała powiększać wydatki państwa, gdy oni już władzę stracą, obecnej nie pozwala na poprawianie zła, które uczynili poprzednicy. Po co boksować się z mundurowymi czy rolnikami o objęcie ich ogólnym systemem, skoro finansowe korzyści z tej koniecznej przecież operacji budżet odniesie najwcześniej za kilkanaście lat? Nie wiadomo, kto będzie wtedy rządził. Po co robić mu taki prezent? Zwłaszcza że polityczne straty z takiej reformy obciążyłyby konto obecnej koalicji, to jej ubyłoby głosów w nadchodzących wyborach parlamentarnych. Decydując się na reformy, przysparzałaby głosów opozycji. Kalkulacji w stylu „dziś straty, pojutrze zysk” nie zaakceptuje przecież żadne polityczne zaplecze. Wszyscy deklarują poświęcenie dla Polski, ale liczą się tylko rachuby polityczne.