Przynależność do związków zawodowych według CBOS deklaruje zaledwie 6 proc. pracujących, czyli mniej niż milion. Z tych 6 proc. do „Solidarności” przyznaje się jedna trzecia, jedna szósta to członkowie OPZZ, tyle samo należy do któregoś ze związków występujących pod sztandarami Forum Związków Zawodowych.
Te trzy organizacje reprezentują czternastomilionową rzeszę pracujących w rozmowach z rządem na forum komisji trójstronnej. Nasze interesy już dawno jednak nie są interesami tych reprezentantów.
Większość Polaków zatrudniona jest w firmach prywatnych, w których obecność organizacji związkowych jest śladowa. Z badań prof. Juliusza Gardawskiego z SGH wynika, że związki są obecne tylko w 5 proc. przedsiębiorstw z kapitałem polskim. O wiele większy stopień uzwiązkowienia obserwujemy w dużych firmach zagranicznych – około 30 proc. Ale miejscem, gdzie związki są najmocniejsze, pozostają nadal przedsiębiorstwa państwowe. Tutaj regułą jest nie jeden i nie dwa, ale wiele związków w jednej firmie. Rekordzistą jest Kompania Węglowa, w której liczba organizacji związkowych wynosi...170.
Wielość organizacji nie oznacza lepszej obrony interesów pracowników. Wręcz odwrotnie – związki zakłada się, by stworzyć „dupochron” (to określenie samych związkowców) dla działaczy. Wystarczy skrzyknąć dziesięć osób i już jest związek. Jego zarząd i komisję rewizyjną prawo chroni przed utratą pracy. W KGHM funkcja chroni kilkuset działaczy, w holdingach węglowych – tysiące. Działacze muszą się licytować w żądaniach, żeby ich wybrano na następną kadencję. Szefem „Solidarności” czy OPZZ można być do końca życia, obie organizacje uznały że można pełnić tę funkcję bez ograniczeń.
Związek jest reprezentatywny, czyli upoważniony do rozmów z pracodawcą w imieniu całej załogi, jeśli należy do niego więcej niż 10 proc. pracowników firmy. Głos tych, którzy nie należą, wówczas się nie liczy, nawet jeśli działalność związkowców może doprowadzić firmę do upadku, a całą załogę do utraty pracy. Takich przykładów jest coraz więcej. Za chwilę lista powiększy się o PKS Gostynin.
Związki zawodowe są potrzebne, żeby bronić interesów pracujących
To przedsiębiorstwo wraz z sześcioma innymi przewoźnikami z Mazowsza miało być sprywatyzowane przez izraelską firmę Mobilis, wielkiego przewoźnika, który obsługuje już m.in. kilka tras miejskich autobusów w Warszawie i Krakowie. W imieniu grupy PKS-ów pakt socjalny (gwarancje pracy przez kilka lat, podwyżki, bonus prywatyzacyjny) podpisała płocka „Solidarność”. Sześciu przewoźników zostało właśnie sprywatyzowanych, tylko PKS Gostynin się nie zgodził. Do strajku przeciwko prywatyzacji zagrzewał ten sam działacz płocki, który pakt negocjował i podpisał. Duch tradycji nakazującej być „za, a nawet przeciw” w „Solidarności” nie ginie.
Zginąć może jednak zadłużony PKS Gostynin. Nie ma szans wygrać z silnym konkurentem w przetargach na wożenie dzieci do szkół czy obsługiwanie lokalnych tras. Zwłaszcza że kiedy strajkował, nie bardzo przejmował się tym, że łamie zawarte umowy, w efekcie czego maturzyści z okolic Gostynina nie mogą dojechać na egzaminy maturalne. Związkowcy wiedzą, że przedsiębiorstwo nie przetrwa o własnych siłach. Żądają więc, aby przejęło je starostwo, które już teraz nie wie, jak spłacić 26 mln zł długów lokalnego szpitala. Powiększanie ich o długi PKS Gostynin mijałoby się z celem. Poza tym dlaczego za wożenie ludzi do pracy samorząd ma płacić więcej, skoro można to zrobić taniej?
Związki zawodowe są potrzebne, żeby bronić interesów pracujących. W innych krajach robią to, z lepszymi efektami, poza terenem zakładu pracy. U nas jednak nikt nie odważy się wystąpić z postulatem, aby związki wyprowadzić z firm.