Pięć lat pacjenci mogą spędzić w szpitalnej kolejce – wynika z opublikowanego właśnie raportu Najwyższej Izby Kontroli o dostępności do usług medycznych. Potwierdza to tylko słuszność powiedzenia, że lepiej być młodym, zdrowym, pięknym i bogatym.
O tym, przez jaką gehennę trzeba przejść, aby zoperować np. staw biodrowy, wiedzą tylko ci, którzy na taki zabieg czekają latami. Smutne, zwłaszcza że najczęściej dotyka to osoby starsze.
Winnego oczywiście brak. Dyrektorzy szpitali zwalają winę na system finansowania świadczeń. Jednym słowem NFZ daje im za mało pieniędzy, co pozwala wykonać tylko określoną liczbę świadczeń w danym roku. Fundusz twierdzi, że więcej dać nie może. A Ministerstwo Zdrowia wciąż od lat zapewnia, że zreformuje system lecznictwa. Czyli ma być lepiej.
Tym razem doczekaliśmy się wreszcie ogłoszenia przez Ewę Kopacz, minister zdrowia, pakietu ustaw zdrowotnych. Miejsce też nieprzypadkowe. Forum Ekonomiczne w Krynicy. Wszystko to ma przekonać niedowiarków, którzy uważali, że resort nie poradzi sobie nawet z ich przygotowaniem. Tyle że nie dane było nam poznać szczegółów dotyczących tego, co najważniejsze dla pacjentów, czyli jaką składkę zdrowotną docelowo będą płacić i jakie instytucje – publiczne czy prywatne – mają nimi zarządzać.
O tych kwestiach minister zdrowia wypowiadała się wyjątkowo oszczędnie. Owszem zapowiedziała, że od 2012 roku ruszy w bliżej nieokreślonym regionie Polski program pilotażowy, w trakcie którego jego mieszkańcy zostaną poddani eksperymentowi – tylko oni będą płacić składkę zdrowotną do wybranego przez siebie funduszu, a nie do NFZ, jak cała reszta Polaków. Pytanie tylko, czy taki zabieg można w ogóle przeprowadzić w zgodzie z obowiązującym prawem. Można sobie bowiem wyobrazić, że np. w województwie X wszystkie szpitale zaczynają działać jako spółki prawa handlowego, bo zgadzają się na to gminy, powiaty, marszałek i kto tam jeszcze jest ich właścicielem. Ale jak przeprowadzić operację, że tylko np. Ślązacy przekazują składkę zdrowotną do prywatnego funduszu, a nie do NFZ. Co, jeżeli wyjadą na wakacje np. nad morze? Czy kiedy zachorują i pójdą tam do lekarza, nie zapłacą za usługę? Skoro nawet teraz, kiedy składki spływają tylko do jednego oddziału funduszu, ten nierzadko ma problem z ustaleniem, czy pacjent jest ubezpieczony, czy też nie. Wystarczy wyjechać poza miejsce zamieszkania i tam zachorować. Lekarz zażyczy sobie opłaty. Tak na wszelki wypadek.
Jeżeli eksperyment się powiedzie i wykaże wyższość kilku funduszy nad jednym molochem, jakim jest NFZ, ten zostanie zlikwidowany i podzielony na kilka regionalnych, które mają konkurować z prywatnymi płatnikami. Nie wiadomo jednak, czy resort zdrowia jest gotowy na pesymistyczny scenariusz – niepowodzenia pilotażu. Pewnie nie ma się czym martwić, bo zawsze można przygotować następny.
Tak naprawdę nie o to w tym chodzi. Rząd powinien wreszcie zdecydować i otwarcie powiedzieć, co się nam za składkę należy, i nie pozostawiać złudzeń, że wszystko i szybko. Powinien też uczciwie przyznać, że jeśli chcemy wyższego standardu, musimy do niego dopłacić i nie dziwić się, że ci, co zapłacą więcej, dostaną więcej. Z drugiej strony należy skończyć z oddłużeniem szpitali. Niech przetrwają najlepsze, a słabe mogą zniknąć. Nie ma też nic zdrożnego w tym, że będą w prywatnych rękach. To wszystko wymaga politycznej odwagi. I to właśnie za nią powinni trzymać kciuki pacjenci w kilkuletnich kolejkach.