Proponowana przez premiera kwotowa podwyżka emerytur jest nie tylko dowodem na mało wybredny populizm rodem z ZSRR, gdy piętnowano tzw. kułaków. Doprowadzi też do wzrostu szarej strefy, ucieczki na świadczenia i zniechęci do aktywności starsze osoby.
Waloryzacja – gdzie wszyscy emeryci otrzymują taką samą kwotę podwyżki lub gdy podnoszone są tylko niższe świadczenia – jest niesprawiedliwa. Karze osoby, które były pracowitsze i więcej pieniędzy odprowadzały do ZUS. Ponadprzeciętnie zyskują natomiast ci, którzy często się nie przepracowywali albo nie podnosili kwalifikacji. Pracowali krócej i zarabiali mniej. Taki sposób podnoszenia świadczeń może też prowadzić do fatalnych skutków. Pracownicy mogą unikać legalnej pracy, aby nie podnosić przyszłej emerytury, która już za chwilę nie będzie podwyższana. Będą też zachęcani do tego, aby wcześniej odejść na świadczenie. Jeśli tak zrobią, dostaną podwyżkę, gdy będą dłużej pracować – już nie.
Emerytura to nie łaska. Jej wysokość, nawet w starym systemie (poza wyjątkami, np. za pracę górniczą czy hutnika), wynika w dużej mierze z wcześniejszej aktywności zawodowej – zależy od uzyskiwanych zarobków, czyli tym samym poniesionych w formie składek do ZUS kosztów, tzw. lat składkowych (głównie praca) i nieskładkowych (np. studia), oraz wysokości tzw. kwoty bazowej. W nowym systemie, do którego już przechodzimy, będzie się liczył wyłącznie poniesiony wcześniej wkład. Obecny sposób waloryzacji świadczeń – rosną w marcu o inflację z poprzedniego roku oraz co najmniej 20 proc. realnego wzrostu płac – jest z punktu widzenia tej zależności racjonalny. Każdy otrzymuje określony tak samo procent podwyżki i nie ma nic dziwnego w tym, że ten, kto pracował dłużej i wpłacił do ZUS więcej pieniędzy, kwotowo otrzyma więcej niż ten, kto aktywny był krócej i mniej zarabiał. Gdyby wprowadzić waloryzację kwotową, gdzie osoba otrzymująca np. 1200 zł dostaje np. 200 zł (16,7 proc.), a ten, kogo emerytura wynosi 2500 zł, np. 100 zł (4 proc.), doprowadziłoby to do poczucia ogromnej niesprawiedliwości.
Biedniak, średniak i kułak. Taki podział rolników obowiązywał w urzędowym języku ZSRR. Najlepszy był biedniak, najgorszy oczywiście wyzyskiwacz kułak. Podobny sposób rozumowania zdaje się przyświecać rządowi. Jeśli ktoś ma więcej, to musi oddać temu, co ma mniej. Łagodniejszą, rodzimą odmianą piętnowania jest u nas Janosik – co to bogatym zabierał, aby dać biednym. Może to na nim wzoruje się premier, co nie zmienia faktu, że jest to bardziej populizm niż racjonalna analiza. Waloryzacja kwotowa będzie też prowadzić do spłaszczania świadczeń, a to ogranicza bodźce do aktywności zawodowej. Ponadto państwo wysyła sygnał do pracujących, żeby nie płacili zbyt wysokich składek, bo im niższe będzie świadczenie, tym wyższą podwyżkę dodaje. Oczywiście trzeba się zastanowić, co zrobić z emeryturami, które wynoszą np. 700 zł. To kwota ocierająca się o paranoję. Emerytura tyle wynosić nie powinna. Jednak ich podnoszenie powinno być powiązane z wydłużaniem okresu pracy gwarantującej uzyskanie świadczenia minimalnego. Umowa byłaby prosta: twoje świadczenie nie będzie głodowe, ale musisz dłużej pracować. Obecnie, aby otrzymać minimalne świadczenie, kobieta musi przepracować 20 lat, a mężczyzna 25 (a nawet 5 lat krócej). Trzeba ten limit podnieść o 10 – 15 lat i wprowadzić emeryturę minimalną o 20 – 30 proc. wyższą. Powinno się ją też powiązać z wysokością przeciętnego wynagrodzenia, aby nie traciła na wartości.
„Emerytura z twoich składek” – brzmiało hasło wprowadzonej w 1999 roku reformy emerytalnej. Przekaz był prosty. Im więcej składek wpłacisz na świadczenie – trzeba więc dłużej pracować, więcej zarabiać, podnosić kwalifikacje – tym będzie ono wyższe. Wprowadzenie waloryzacji kwotowej jest zaprzeczeniem tej zależności. Krzywdzi tych, którzy zapracowali na wyższe emerytury. Za swoje starania dostaną niższą podwyżkę.