To się nie mogło dobrze skończyć. Z jednej strony strumień unijnych pieniędzy przeznaczonych na szkolenia, z drugiej – pokusa nadużyć, pompowania kosztów administracyjnych, tworzenia fikcyjnych funkcji i etatów przez firmy zarządzające programami.
Ministerstwo Rozwoju Regionalnego zareagowało na prawdziwe i rzekome nieprawidłowości w typowy dla aparatu urzędniczego sposób: wprowadźmy limity kosztów zarządzania szkoleniami dotowanymi przez UE. Firmy również zareagowały standardowo: obetniecie koszty, to ucierpi jakość. Czyli wartość bardzo trudno mierzalna, na którą powoływać się można zawsze.
Mimo protestów firm ministerstwo zapewne przeforsuje swoje rozwiązanie. Jednak łatwo w tym wypadku wylać dziecko z kąpielą. Program programowi nierówny, w jednym przypadku na promocję trzeba wydać więcej, w innym mniej, bo z góry wiadomo, że znajdą się chętni. W dodatku przyznawanie dotacji z UE z reguły jest obostrzone bardzo szczegółowymi procedurami, zajmuje się tym całkiem spora grupa urzędników. Czy naprawdę nie było innego sposobu, żeby doprowadzić koszty zarządzania do racjonalnego poziomu, jak tylko ciąć wszystkim po równo?