W PRL, w czasach kartek na mięso, Biuro Polityczne PZPR zachęcało wielkoprzemysłowe zakłady pracy do hodowania świń. Teraz minister pracy namawia firmy, by zakładały przyzakładowe żłobki. Kalkulacja ekonomiczna wtedy i obecnie zachowywała pozory racjonalności, skutki też zapewne będą podobne.
FELIETON
Na apel partii jako jedna z pierwszych odpowiedziała Fabryka Samochodów Osobowych w Warszawie. Prasa donosiła, że w stołówce zakładu zatrudniającego tysiące osób marnują się tony niedojedzonych obiadów. Te cenne resztki mogłyby przecież zjeść świnie, poprawiając nieco bardzo napięty bilans mięsa. Wybudowano chlewnie, zatrudniono ludzi, zapewniono codzienny transport ze stołówki do chlewni. W ślady FSO poszły inne wielkie zakłady pracy. Tylko mięsa w kraju brakowało coraz bardziej, chociaż wtedy nikt nie liczył kosztów tej absurdalnej operacji.
Problem niedoboru rozwiązał się sam, gdy państwo przestało się wtrącać do wszystkiego, a przedsiębiorstwa zaczęły liczyć koszty. Pojawiają się jednak inne kłopoty i władza znów próbuje się z nimi zmierzyć. Niestety, w starym stylu. Proponuje dużym przedsiębiorstwom, zatrudniającym powyżej tysiąca pracowników, że będą mogły odpisywać rocznie 42,5 proc. przeciętnego wynagrodzenia za każdego zatrudnionego, zamiast jak dotychczas 37,5 proc., małym firmom (poniżej 50 osób) proponuje nawet odpis w wysokości 62,5 proc. Warunkiem jest, aby Fundusz Świadczeń Socjalnych, na którym się te pieniądze gromadzi, część z nich przeznaczył na utworzenie przyzakładowego żłobka.
Żeby pomóc firmom, ministerstwo sporządziło nawet dla nich biznesplan. Wynika z niego, że rocznie na organizację żłobka dla dziesięciorga dzieci firma wydałaby od 40 do 80 tys. zł. Obawiam się, że koszty tego przedsięwzięcia też policzono po staremu. Żeby bowiem założyć żłobek, trzeba mieć lokal (z łazienkami), który spełni wymagania takie, jakie stawia się przed szpitalami. To przecież placówka opieki medycznej. Wybudowanie takiego lokalu pochłonie znacznie więcej niż 80 tys. zł. Znacznie więcej też trzeba przeznaczyć na zatrudnienie wykwalifikowanego personelu. Ministerstwo trochę zdaje sobie z tego sprawę, bo zachęca, aby żłobki przyzakładowe przyjmowały także „dzieci z ulicy”.
Bariery biurokratyczne, jakie postawiono przed osobami, które skłonne byłyby tworzyć prywatne żłobki, są tak wysokie i absurdalne, że chętnych brakuje. Część tych barier ma zniknąć od nowego roku. Jeśli zmiany będą istotne, nie zabraknie ludzi przedsiębiorczych, którzy w tworzeniu żłobków zechcą znaleźć źródło zatrudnienia. Ministerstwo powinno raczej zachęcać firmy do tego, by jak największą część funduszu świadczeń socjalnych chciały przeznaczyć na dofinansowanie dzieciom swych pracowników pobytu w tychże placówkach. I żeby dopilnowało, aby fiskus nie zechciał na tej inicjatywie zarobić, bo ją utrupi. Problem braku placówek dla malutkich dzieci jest bowiem rzeczywiście dla młodych rodzin dolegliwy. Podobnie zresztą jak brak przedszkoli.
Do organizowania własnych żłobków przedsiębiorcy podeszli bez entuzjazmu i trudno się temu dziwić. Byłyby one zapewne nie mniej kosztowne niż świnie w FSO, jednak kłopotów mogłyby przynieść jeszcze więcej. Pracodawcy, zamiast robić to, co potrafią najlepiej, zaczęliby się głowić, jak zachęcić załogę, by decydowała się na potomstwo w podobnym czasie. W żłobku wszystkie dzieci powinny być w podobnym wieku, w przeciwnym razie dla starszych należałoby wybudować przedszkole. Jeśli rodzice załatwią im przedszkole na mieście, w firmie powstaną kwasy, że dba tylko o niektórych. Listę przeszkód piętrzących się przed tymi, których pani minister pracy zachęci skutecznie, można wydłużać w nieskończoność. Niech każdy robi to, co umie najlepiej, a państwo mu nie przeszkadza, tworząc bzdurne przepisy.