Podnosząc składkę zdrowotną, kolejny rząd chce nas oszukać. Mieliśmy skończyć z marnowaniem pieniędzy przez NFZ. Niestety, obietnica ta okazała się równie prawdziwa jak ta, że do składki zdrowotnej nic nie dołożymy z własnej kieszeni
Ponad rok temu, 30 stycznia 2009 r. pisałem, że rząd zamierza podnieść nam stawkę składki zdrowotnej z obecnych 9 do 10 proc. Teraz ze zdziwieniem dowiaduję się, że mimo upływu czasu, by nabrać nadziei, że takiej podwyżki nie będzie, plan ten wcale nie umarł. Co więcej i o zgrozo: podwyżka miałaby wynieść nie 1 punkt procentowy, tylko 3. Teraz składka miałaby wynieść 12 proc. Zupełnie jakbyśmy dziś płacili mało na publiczną służbę zdrowia, do której dostęp i tak jest dość iluzoryczny. Dobra wiadomość: 12 proc. mielibyśmy płacić dopiero w 2020 r. Zła: 10 proc. mamy płacić już od 1 stycznia 2011 roku. Tak przynajmniej chciałoby Ministerstwo Zdrowia, które z uporem i konsekwentnie od dłuższego czasu stara się sięgnąć do naszych kieszeni.

Na rachunek NFZ

Niecałe dwa lata po tym, jak obniżono nam obciążenia publicznoprawne, zastępując trzystopniową skalę PIT skalą dwustopniową z niższymi niż poprzednio stawkami, miesięczne obciążenia naszych pensji wzrosną. I to na tyle, że dla ponad 95 proc. podatników płacących podatek w pierwszym przedziale skali podatkowej (zarabiających rocznie nie więcej niż 85 tys. zł) zniwelowane zostaną skutki obniżenia PIT. Innymi słowy ci, którzy dopiero co zaczęli oddawać nieco mniej ze swoich pensji, w roku 2011 oddadzą mniej więcej tyle co w 2008 r. Tyle że pieniądze te zamiast na rachunek fiskusa, trafią do NFZ, który – jak uczy doświadczenie – z pewnością dobrze je spożytkuje. Na tyle dobrze, że stawkę za chwilę znów trzeba będzie podwyższyć, bo inaczej nigdy nie podniesiemy się z finansowej zapaści polskiej służby zdrowia. W co akurat trudno mi uwierzyć. Bez względu na to, ile byśmy do tego dziurawego worka dosypywali, i tak potrafi on bez widocznych śladów wchłonąć kolejne pieniądze.
W całej tej historii warto za to zwrócić uwagę na inną kwestię. Otóż w sprawie składki zdrowotnej jesteśmy jako obywatele oszukiwani niemal od początku reform systemów ubezpieczeniowych. Dziś mało kto już pamięta, że początkowo składka ta wynosiła zaledwie 7,75 proc. Gdy ją wprowadzano, ówczesny rząd (spuśćmy zasłonę milczenia na to który) obiecywał, że na jej wprowadzeniu żaden obywatel nie straci. Nie straci dlatego, że to, co przekaże na zdrowie, będzie mógł sobie odliczyć od podatku. W ten sposób suma obciążeń, które nas dotyczą, miała pozostać na niezmienionym poziomie. Zmienić miał się jedynie sposób dystrybucji tego, co i tak musieliśmy już oddawać. Zmienić miał się też system finansowania publicznej opieki zdrowotnej. Wygląda na to, że z punktu widzenia obywatela zmieniło się niewiele.
Bardzo szybko okazało się, że wspomniane 7,75 proc. to zdecydowanie za mało i składka zaczęła rosnąć. Cierpiący na chroniczną sklerozę rządzący, niepomni na składane wcześniej w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej zapewnienia, składkę podnieśli. Powoli, bo w tempie o 0,25 punktu procentowego rocznie. Wolno, ale i tak urosła ona do 9 proc. Na dokładkę od podatku dalej odliczamy tylko 7,75 proc., czyli pozostałe 1,25 płacimy już z własnej kieszeni. Płacimy wbrew temu, co nam obiecywano.



Mniej w kieszeni

Teraz kwota ta miałaby wzrosnąć do 2,25 proc. O jakiejkolwiek rekompensacie w postaci odliczenia tego od podatku nikt już nie myśli. No bo niby po co, skoro i tak wszyscy przyzwyczailiśmy się już pokornie płacić... Teraz podnosząc po raz kolejny składkę, rząd też niechętnie zgodziłby się na zwiększenie limitu ulgi. A jeśli już nawet, to kosztem podwyżki mielibyśmy się podzielić. Nawet zresztą gdyby takie odliczenie wprowadzić, to większość rodzin – o ile tylko mają dzieci – i tak nie skorzystałaby z dobrodziejstwa ulgi. Żeby cokolwiek od podatku odliczyć, trzeba najpierw mieć od czego. Trzeba podatek płacić. A ten w wielu wypadkach i tak został już zredukowany do zera przez wprowadzenie ulgi prorodzinnej. Dla takich rodzin, które podatku nie płacą dzięki temu, że wychowują dzieci, podniesienie składki, nawet zrekompensowane ulgą, będzie oznaczało, że w ich kieszeniach zostanie mniej pieniędzy. I tego żadne, nawet najmądrzejsze analizy nie zmienią.

Skansen i prywata

Kłopot nie w tym, że płacić trzeba. Nawet nie w tym, że płacić trzeba coraz więcej. Prawdziwy problem jest w tym, że służba zdrowia zamieniła się w prawdziwy worek bez dna. Do systemu opieki zdrowotnej trafia coraz więcej środków. Tymczasem dostęp do świadczeń medycznych wcale się nie zwiększa. Nie zwiększają się też jakość świadczonych przez służbę zdrowia usług czy standardy obsługi pacjentów. Od lat, poza nielicznymi wyjątkami, w większości placówek medycznych jest tak samo. Najdelikatniej mówiąc, skansen i prywata. To jeden z powodów, dla których osoby, które mogą sobie na to pozwolić, mimo opłacania horrendalnych składek korzystają z prywatnej opieki medycznej, a nie z tego, co teoretycznie należy im się w ramach systemu opieki zdrowotnej, na który łożą niemałe pieniądze.
W 2003 r. NFZ dostał nieco ponad 20 mld zł. W 2010 r. ma to już być niemal 50 mld zł. Po podniesieniu składki byłoby to niespełna 55 mld w 2011 r. i prawie 65 mld w 2020 r. Licząc według dzisiejszych wskaźników. A zatem w rzeczywistości z pewnością sporo więcej. Dla porównania wpływy z CIT planowane na ten rok to 26,3 mld zł, a z PIT 36 mld zł. To pokazuje ogrom pieniędzy, które trafiają do systemu opieki zdrowotnej. A przecież wspomniane 55 – 65 mld zł nie obejmuje tego, co wydajemy dodatkowo na leczenie prywatnie. Pytanie o to, co się dzieje z tymi pieniędzmi, jest zatem uzasadnione, skoro jest ich coraz więcej, a usługi jak były mało dostępne i kiepsko świadczone, tak są nadal. Zaś pracownicy służby zdrowia, jak byli źle opłacani, tak źle opłacani są i dziś. Przynajmniej gdy uwzględnia się oficjalne kanały tych wynagrodzeń. Może zatem pora skończyć już z fikcją darmowej opieki zdrowotnej i oprzeć ten system na jakiejś formie odpłatności, z zachowaniem systemu ochrony dla tych, których na płacenie za leczenie nie stać. Albo podzielić składkę na część, która z urzędu trafia do publicznej służby zdrowia, i część, o której przeznaczeniu zdecydujemy sami: oddając ją tejże służbie zdrowia lub przeznaczając na zakup prywatnie świadczonych usług medycznych. Może taka zdrowa konkurencja wydźwignęłaby wreszcie ten sektor z finansowej zapaści.
Nie korzystam z usług publicznej służby zdrowia, mimo że składki dość wysokie opłacam. Nie mam jednak nic przeciwko temu, by robić to nadal. Na tym w końcu polega solidaryzm społeczny. Nigdy nie wiadomo też, z dobroci czyjego serca przyjdzie mi korzystać w przyszłości. Solidaryzm społeczny nie może jednak polegać na dawaniu przyzwolenia na marnowanie publicznego, czyli naszego grosza. Obecna ekipa rządząca obiecywała z tym skończyć. Miały być wielkie porządki i koniec z marnowaniem pieniędzy przez publiczne placówki zdrowotne i NFZ. Niestety, obietnica ta okazała się równie prawdziwa jak ta, że do składki zdrowotnej nic nie dołożymy z własnej kieszeni.