Pomysł stworzenia Narodowego Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego jest kuriozalny. Jak inaczej opisać plan „urządowienia” organizacji pozarządowych? Ale u jego podstaw leży głębszy problem dotyczący trzeciego sektora .



Organizacje pozarządowe mamy w Polsce od trochę ponad ćwierć wieku. Dlaczego wcześniej ich nie było? Bo to państwo miało zająć się każdą dziedziną życia obywateli. Z jakim skutkiem, wiemy. Z takim samym zadziała pomysł centralnego zarządzania tym, czym mają się zajmować NGO (organizacje pozarządowe). Nie ma co się oszukiwać, plan powołania Narodowego Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego, o którym niespodziewanie zaczęła mówić premier Beata Szydło, ma niewiele wspólnego z realnym pochyleniem się nad losem trzeciego sektora. Awantura wokół NGO, która narasta od kilku miesięcy, dotyczy podstawowego problemu: pieniędzy. Które raz szerszym, raz węższym, ale w ogromnej części publicznym strumieniem płyną do instytucji, które są pozarządowe, czyli nie wykonują zleconych i skontrolowanych przez rząd zadań.
Spójrzmy na nie z boku, choć nie jest to proste. Ja wprawdzie nigdy w żadnej ani z żadną nie pracowałam , ale mam w nich wielu znajomych. których wagę pracy znam i cenię. Ale z drugiej strony tych znajomych w NGO, jak przekonują socjolodzy, powinnam mieć o wiele więcej. I sama powinnam działać społecznie, bo społeczeństwa rozwinięte i nowoczesne działają mocno i aktywnie. Jak nam mówi Kuba Wygnański w wywiadzie, który można przeczytać dziś w Dzienniku.pl, z Caritas w Niemczech współpracuje ponad 600 tys. osób. A w Polsce w 100 tys. zarejestrowanych, z czego w 70–80 tys. faktycznie działających NGO ma zatrudnienie ledwie 100 tys. z nas. Nawet doliczając działających społecznie, jako wolontariusze mamy zaangażowane góra (bo włącznie ze związkami zawodowymi, organizacjami pracodawców i organizacjami religijnymi) 13 proc. społeczeństwa.
Bardzo mała grupa społeczeństwa ma jakikolwiek kontakt z tym, czym jest trzeci sektor. A jeżeli już, to głównie z jego charytatywną częścią, starającą się o finansowanie z 1 proc. podatku. Gdy więc grupa ta słyszy, że tworzą go jakieś tajemniczo powiązane ze sobą fundacje, które wspierają ministerstwa i samorządy, a we wszystkich przewijają się te same nazwiska, gdy nie bardzo wie, co takiego dla niej te fundacje i stowarzyszenia robią, i gdy w końcu dowiaduje się, że większość dofinansowania, jakie dostają NGS-y, idzie na pensje, nieufność rośnie. Ten klimat jest wykorzystywany, by finansowanie instytucji pozarządowych scentralizować i przekształcić je tak, by były potulne i odpowiadały oczekiwaniom polityków.
Jesteście zwolennikami politycznymi PiS i koncepcje liberalno-lewicowe reprezentowane przez sporą grupę NGO wam nie leżą na sercu, to przyklaśniecie: „I świetnie! Wreszcie pieniądze pójdą na rozwiązywanie realnych problemów Polaków”.
Ale co jeżeli za trzy czy siedem lat przyjdzie inna władza i, zanim Narodowe Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego zamknie, wykorzysta je jeszcze na dofinansowanie np. studiów nad gender, parady równości, szkoleń prokuratorów ze ścigania mowy nienawiści czy wsparcie dla stworzenia mapy klubów gejowskich? Albo uzna, że najważniejsze są dofinansowanie Ochotniczej Straży Pożarnej, badania nad ruchem ludowym i dotacje dla kółek gospodyń wiejskich? Lub wybory wygra, ot, powiedzmy, Partia Millenialsów i dojdzie do wniosku, że trzeba wspierać youtuberów, dofinansować korzystanie ze Snapchata i zlecić badania nad tym, ile negatywnych komentarzy potrzeba, by właściciel zamknął konto na portalu społecznościowym.
Przesadzam? Tylko trochę. Co nie oznacza, że nie ma w tym środowisku błędów i wypaczeń. Organizacje pozarządowe mówią o nich coraz częściej, choć głównie we własnym gronie. O „grantozie”, czyli życiu z grantów i dla grantów. I to bez względu na to, czy są to granty rozdzielane przez jakieś ministerstwo, czy przez inną instytucję, która pośredniczy w konkursach finansowanych z zagranicy (mowa o Fundacji Batorego i rozdzielaniu środków pochodzących z Open Society Foundations współfinansowanej przez George’a Sorosa czy z Funduszy Norweskich). Mówią też o oderwaniu od problemów, które mają rozwiązywać, o tym, że łatwiej im rozmawiać we własnym gronie lub z urzędnikami niż z ludźmi, którym mają pomagać. O tym, że choć to taki społeczny sektor, masowo zatrudnia się w nim na śmieciówkach (tu znowu kłania się uwiązanie do grantów, bo to one często są tak sformułowane, że nie pozwalają na dawanie umów o pracę). I że choć mamy ćwierć wieku historii trzeciego sektora, to brakuje mu alternatywnych źródeł finansowania, czyli wsparcia od ludzi, którzy płaciliby na instytucje, w których działania wierzą.
Te problemy od lat nierozwiązywane dziś do NGO-sów wracają rykoszetem. Szczególnie że niestety polski trzeci sektor nie zadbał o to, by dziś Polacy rzucili mu się na pomoc. Owszem, deklarujemy do niego zaufanie, ale letnie, bez przywiązania. I bez zrozumienia, że to nie jest jakiś sztuczny wymysł, by w państwie funkcjonował nie tylko klasyczny trójpodział władzy, ale że potrzebne są instytucje, które te władze będą kontrolować, badać i wspierać obywatela w kontakcie z nimi. Po to są NGO. One są naszymi rzecznikami, powinny załatwiać sprawy, z którymi sformalizowana władza nie może sobie dać rady. Mniej lub bardziej udanie robią to dzisiaj nad Wisłą.
Warto też pamiętać, że dziś nie tylko w Polsce atmosfera wokół pozarządówek jest gęsta. I nie mam tu na myśli tylko Węgier, Rosji i Białorusi. Coraz częściej pojawiają się pytania o to, jak powinny funkcjonować i jak organizować ich finansowanie także w zachodnich demokracjach. W końcu, jak pisał niedawno Kennedy Odede w książce „Find Me Unafraid: Love, Loss, and Hope in an African Slum”: – Udawanie, że lokalne działające na Zachodzie NGO były drogą do oddolnego zwabienia darczyńców, jest dziś niczym więcej jak modnym chwytem. Smutne, ale ich celem nie jest wzmocnienie lokalnych liderów, a raczej wskazywanie działaczy, którzy nie będą zdolni do realnych decyzji i działań, tak by wciąż potrzebna była zachodnia pomoc. Nie ma co się oszukiwać: nie ma szans na długoterminowe zmiany bez zaangażowania całej społeczności”.
To oczywiście odnosiło się do krytyki pomocy w Afryce i na Haiti, ale tak naprawdę wiele mówi i o polskim problemie. Jakiekolwiek byśmy NGO wspierali, ich praca bez aktywizacji samego społeczeństwa nie przyniesie specjalnych efektów.
Ludzie z NGO mówią o oderwaniu od problemów, które mają rozwiązywać. I że łatwiej im rozmawiać ze sobą niż z ludźmi, dla których są