Przekonujemy nieprzekonanych, udowadniamy, że więcej to mniej. 500+ jak w soczewce pokazuje, że jako społeczeństwo lubimy dokopać. Generalnie od razu na sercu lżej, jak się nie uda. Za działanie nie pochwalimy, chętnie podstawimy nogę.
500+ jako pomysł rządu na podniesienie wskaźnika dzietności może się podobać albo nie. Ale stał się faktem. Za wcześnie na ocenę, czy faktycznie zachęci do rodzenia więcej niż jednego dziecka lub czy doprowadzi do spadku aktywności zawodowej kobiet. Nie zmienia to faktu, że każdy rząd powinien ustalać priorytety działania. PO miała z tym problem, bo nie potrafiła określić, jaki obszar działania jest dla niej najważniejszy: edukacja, praca, zdrowie. Biznes, a może inwestycje.
W przypadku PiS na pierwszy plan wysuwa się rodzina (mamy Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej). I nie obrażam się, znając program tej partii, że definiuje ją w sposób tradycyjny. Nie obrażam się, więc daleko mi do uproszczeń, że program dyskryminuje wszystkich samotnych rodziców, że wyklucza ze wsparcia wszystkie związki partnerskie, że nie zauważa zmian w strukturze rodziny. Takie twierdzenia są równie nieuprawnione jak sądy sporej grupy polityków i „znanych”, że te 500 zł to nic innego jak pieniądze, za które będzie można kupić 299 puszek piwa. Bo jeżeli politycy mają taki obraz polskiej rodziny, to broń nas Boże, by rodziły się w nich kolejne pokolenia dzieci – skoro ich rodzice nic innego nie robią, tylko przepijają każdą złotówkę, a odpowiedzialności w nich tyle, co kot napłakał.