- Dzisiejsze rozwiązania dyskryminują rodziny, które wychowują dzieci bez nadmiernej pomocy państwa - uważa Stanisław Kluza, ekonomista w SGH, przewodniczący zespołu ekspertów przy Związku Dużych Rodzin 3+, członek Gabinetu Cieni BCC.
Po co dawać 500 zł na dziecko?
Nie „dawać”. To inwestycja państwa w przyszły kapitał ludzki. Co więcej, w długim okresie to inwestycja o najwyższej stopie zwrotu, bo kluczowa jest kwestia dzietności. Jeśli od prawie 20 lat mamy wskaźnik 1,3, a ten dający zastępowalność pokoleń przekracza 2, to znaczy, że już całe pokolenie dzieci jest o jedną trzecią mniej liczne od pokolenia swoich rodziców. To oznacza, że w okresie 50 lat ludność Polski spadnie poniżej 30 mln. Po roku 2030 będzie ubywało netto 150 tys. osób rocznie, czyli średnie miasto wojewódzkie sprzed reformy administracyjnej.
Przy niskiej dzietności i mniej licznej grupie kobiet mogących rodzić dzieci liczba urodzeń może spaść poniżej 300 tys. rocznie, a jeszcze niedawno było to 400 tys. By zachowane zostały proporcje wymiany międzygeneracyjnej, powinno się rodzić około pół miliona dzieci, a na to się w najbliższym czasie nie zanosi.
To trend cywilizacyjny, zmiana modelu życia?
Zmiany kulturowe odpowiadają tylko w jakimś stopniu za spadek dzietności, przeważają bodźce o charakterze ekonomicznym. Badania pokazują, że młodzi Polacy są w grupie trzech europejskich nacji o największej skłonności do założenia rodziny i posiadania dzieci, a jednocześnie jesteśmy w grupie trzech państw o najniższej liczbie rodzących się dzieci na 100 kobiet. Jeśli jest taka sprzeczność między deklaracjami a stanem faktycznym, to znaczy, że mamy problem. I nie wynika on z wprowadzania ankieterów w błąd, bo ci sami Polacy, gdy wyjeżdżają do bogatszych krajów Europy Zachodniej, natychmiast stają się grupą o najwyższej dzietności.
Pan jest zwolennikiem bonu opiekuńczego, dawania rodzicom 500 zł na dziecko. Co zmieni ta kwota?
Dzisiejsze rozwiązania ekonomicznie dyskryminują rodziny, które choć z trudem, ale wychowują dzieci bez nadmiernej pomocy państwa. Ale w szczególności chciałbym zwrócić uwagę na okres między 12. a 36. miesiącem życia dziecka, który dla rodziców jest najtrudniejszy materialnie i psychicznie. Brak pomocy państwa dla dzieci z tego przedziału wiekowego często sprawia, że rodzice rezygnują z posiadania kolejnego dziecka. W rodzinach niezamożnych przeciętny koszt utrzymania dziecka nie przekracza 500 zł w skali miesiąca. Tak możemy określić rodzinę, która nie korzysta z pomocy społecznej, ale dochody rodziców, nawet łączne, są najwyżej w granicach średniej krajowej. Taka suma transferu od państwa może się wydawać niewielka w Warszawie, ale na prowincji 500 zł na dziecko to poziom marzeń. A przecież zdarzają się sytuacje, gdy dzieci są odbierane rodzinie i trafiają do domów dziecka, gdzie przeciętny koszt utrzymania przekracza 4 tys. zł. Czy nie lepiej przekazać pieniądze bezpośrednio rodzicom? Państwo opłaca też pewne formy opieki, ale nie sprzyjają one dzietności, czyli widać defekt.
Jaki defekt?
Patologia, że jeśli ktoś ma „iluzoryczne szczęście” i odda do żłobka dziecko, to państwo dopłaca do niego 500–700 zł. Rodzice, mając dziecko w żłobku, mogą pracować, czyli podwyższyć dochód. Natomiast ci, którzy nie oddadzą dziecka do żłobka, zdejmując z państwa wydatek i odpowiedzialność, nie dość, że nie dostaną kilkuset złotych, to nie mogą pracować. Trzeba to zmienić, te dwa lata życia dziecka to moment, w którym w pierwszej kolejności należy pomóc rodzicom. Usuwając ekonomiczną dyskryminację, należy się skupić na tych etapach rozwoju dziecka, w których system najbardziej szwankuje. Zwłaszcza że wychowanie w domu w tym wieku jest znacznie lepsze od żłobka dla rozwoju psychicznego i emocjonalnego dziecka. Dużo korzystniej byłoby, gdyby któreś z rodziców (zwykle matka) mogło zostać w domu i zająć się dzieckiem. Wiadomo, że 500 zł nie zrekompensuje wszystkich kosztów ani ewentualnych dochodów z pracy, ale jest minimalną opłatą sprawiedliwościową państwa, by nie dokonywać dyskryminacji. Bo dziś państwo ekonomicznie karze tych, którzy nie posyłają dzieci do żłobka.
Żłobek jest kołem ratunkowym dla kobiet, które chcą szybko wrócić na rynek pracy.
To powinna być alternatywa, dostępna, ale nie preferowana, a tym bardziej nie wymuszana przez państwo. Jeśli ktoś dostaje bon na 500 zł, to może zapłacić nim w żłobku, ale może też nie wysyłać dziecka do żłobka, a te 500 zł potraktować jako „opłatę” za trud wychowawczy. A jeśli dzieckiem zajmie się babcia, to pieniądze mogłyby trafić do niej. Chodzi o wprowadzenie zasady, że 500 zł ma służyć dziecku, a nie być „nagrodą” dla rodzica za określone zachowanie: „oddasz do żłobka, państwo ci pomaga; nie oddasz, martw się sam”. Chodzi o elastyczność. To nie państwo, a rodzic w interesie dziecka powinien wybrać, które rozwiązanie mu najbardziej odpowiada. Na ogół 500 zł nie jest żadną pokusą dla osób dobrze zarabiających. Raczej mówimy o sytuacji takiej jak praca na kasie w supermarkecie, o której nie można powiedzieć, że to praca marzeń czy spełnianie ambicji. W wieku 12–36 miesięcy dziecko powinno zostać z matką lub ojcem, jak nie może, niech będzie to babcia, wujek czy ciocia. Przy lepszym statusie materialnym niech to będzie niania albo opiekunka dla dwójki czy trójki dzieci. Tych możliwości jest dużo.
Jak powinna wyglądać pomoc?
To powinien być zwolniony z opodatkowania transfer i to rodzic powinien wybrać, jak nim dysponować.
I co by to zmieniło?
To byłoby powszechne, sprawiedliwe i elastyczne. Te 500 zł szłoby za dzieckiem, więc nie mielibyśmy grupy dzieci preferowanych i niepreferowanych, czyli pomoc byłaby powszechna. Sprawiedliwość polega na tym, że trud wychowawczy, którzy niesie koszty realne i alternatywne, powinien być przez państwo choć częściowo kompensowany. Bo dzieci, gdy dorosną, będą podatnikami, czyli beneficjentem będzie państwo (wszyscy podatnicy), a nie ich biologiczni rodzice. Elastyczność polega na tym, że nie ma preferowanej formy opieki i państwo nie jest mądrzejsze od wszystkich.
Są dowody, że to zadziała?
Każdy kraj ma inny model polityki rodzinnej, adekwatny do poziomu rozwoju ekonomicznego, sytuacji rodzinnej i wzorców kulturowych. Inne są w Skandynawii, inne na południu Europy.
W Niemczech duże transfery do rodzin nie okazały się skuteczne.
Są kraje w Europie, gdzie mimo dużych nakładów polityka rodzinna nie zawsze ma dużą skuteczność. Należy się zastanowić, czy gdyby nie te nakłady, to dzietność nie byłaby jeszcze niższa. Po drugie, Niemcy inwestują bardzo duże środki w rozwój kapitału ludzkiego i nie zawsze osiągają sukces, bo mają barierę psychologiczną promowania polityki ludnościowej. Ona wynika ze spuścizny II wojny światowej. Mimo przeznaczania dużych środków boją się głośno mówić o polityce ludnościowej, by nie wzbudzać krytyki.
Jednym z najskuteczniejszych jest model skandynawski, gdzie punt ciężkości jest położony na wsparcie aktywności zawodowej rodziców i ułatwienie im godzenia ról rodzica i pracownika. Nie byłby lepszy?
Ten model na pewnym etapie wykreował znaczący wzrost dzietności. Ale czy można go w prosty sposób przenieść? Jeśli jest taki dobry, to czemu nie stosują go inne kraje, a mimo to mają wysoką dzietność. On ma też wady, pustoszy relacje rodzinne. Skutki zobaczymy za wiele lat. Nie wzmacnia relacji między rodzicami i dziećmi, są one zaburzane. Zobaczymy skandynawską pustkę, w której mamy rodziców niezwiązanych z dziećmi, masowe domy starców, poczucie samotności.
Jaki powinien być model polski?
Elastyczny, ma zakładać, że rodzice mają najlepsze intencje wobec dzieci. I to oni powinni decydować, jaką ścieżkę opieki dla nich wybierają. Nie powinien dyskryminować ekonomicznie bez względu na wybrany model wychowawczy, ma upodmiotowić rodziców. Powinien być powszechny i sprawiedliwościowy. Muszą być zniesione elementy dyskryminujące. Istotna zmiana zaszła już 10 lat temu w podatku PIT; chodzi o odpisy podatkowe na dzieci. Na plus zmieniła się też sytuacja w urlopach wychowawczych – budżet płaci składki w wysokości 60 proc. przeciętnego wynagrodzenia. Teraz trzeba się zająć kwestią bonu, opieki żłobkowej i swobody decydowania rodziców w sprawie opieki nad dziećmi, zanim pójdą do przedszkola. Wreszcie dochodzimy do kolejnej rzeczy, czyli systemu emerytalnego.
Emerytury też?
W obecnym systemie rodzice są karani za to, że mieli dzieci. Bo angażują czas i pieniądze w wychowanie dzieci, często płacą mniejsze składki, bo jedno z nich nie pracuje lub pracuje w niepełnym wymiarze. Na starość, jak państwo przejmie ich dzieci jako podatników, beneficjentem będą wszyscy, a nie rodzice. Matka kilkorga dzieci, która je wychowywała i pracowała sporadycznie, może nie dostać emerytury wcale. A ci, którzy nie mieli dzieci i cały czas pracowali zawodowo, emeryturę dostaną. No i ponieważ nie mieli dzieci, mogli częściej ryzykować, zmieniać pracę i żądać wyższych zarobków, więc ich emerytura będzie jeszcze wyższa. Dzieje się to kosztem tych, którzy dzieci wychowali.
Bon opiekuńczy to propozycja dla dwóch roczników dzieci, a co pan sądzi o pomyśle 500 zł na każde dziecko? To nie za szeroki gest?
Powtarzam: dzieci to inwestycja w kapitał i, a nie tylko koszt. Wprowadzając takie rozwiązanie, należałoby zrezygnować z innych form świadczeń (a to kwoty na poziomie 7–8 mld zł). Na wydatki państwa należałoby spojrzeć też przez pryzmat uprzywilejowania różnych grup zawodowych i dokonać ich audytu.