W rankingach jakości życia wszystkie państwa skandynawskie lokują się w czołówce. Uwzględnia się w tych zestawieniach nie tylko opinie ekspertów, lecz także to, co sądzą o życiu w swoich państwach sami mieszkańcy.
Skandynawowie są szczęśliwi. Z kolei gdy zastanowimy się, które kraje dały sobie najlepiej radę z ostatnim kryzysem, to zobaczymy, że choć Islandia i Finlandia miały tu poważne kłopoty, to jednak pozostałe kraje skandynawskie, przede wszystkim Szwecja, wykazały się znakomitą odpornością na ekonomiczny stres.
Wydawałoby się, że w tej sytuacji obywatele takich krajów jak Polska, które nieźle poradziły sobie z kryzysem, ale same wciąż cierpią z powodu względnie niskiej jakości życia, mogłyby uznać państwa nordyckie za swój wzór do naśladowania. W środkach masowego przekazu powinna toczyć się jakaś poważna dyskusja na temat tego, co z tego wzoru zastosować u siebie, a co odrzucić. Rozglądam się wokół siebie i nie widzę nawet śladu takiej dyskusji. Oczywiście w środowisku naukowym się o tym rozmawia, o czym świadczy wielka konferencja poświęcona polityce społecznej, jaka odbyła się ostatnio w Toruniu. Rozmowy te jednak nie znajdują żadnego odzwierciedlenia w dyskursie publicznym, co stanowi jeszcze jeden przykład kompletnego braku zainteresowania nauką polską w środowisku politycznym i medialnym (abstrahuję tutaj od obecności w mediach wciąż tych samych kilku „dyżurnych” socjologów czy politologów kraju). To też m.in. różni polski model kapitalizmu od modelu skandynawskiego, gdzie od bardzo dawna dokonuje się istotnych reform i zmian przy udziale naukowców.
Nie to jest jednak najważniejsze. Kwestią podstawową jest bowiem decyzja na temat tego, który z istniejących modeli kapitalizmu chcemy przyjąć za wzór. Przy czym wiadomo od razu, że żadnego nie da się skopiować dokładnie, co więcej – nie ma takiej potrzeby. W przypadku Polski, jak i każdego innego kraju, rys lokalny przyjętych rozwiązań ekonomiczno-społecznych jest nieuchronny. Nie ma w tym nic złego. Przedtem jednak warto byłoby się wspólnie zastanowić, jakiej to wersji kapitalizmu ów rys lokalny chcemy nadać. Na razie jego model, który przyjęliśmy w Polsce, najbardziej przypomina wzór anglosaski, na co uwagę zwracają komentatorzy zewnętrzni, z wybitnym politologiem angielskim Colinem Crouchem na czele. Wyniknęło to zapewne z wielu przyczyn, w tym m.in. z zauroczenia tym modelem kapitalizmu naszych reformatorów z wczesnych lat 90., z ich zapleczem teoretycznym w postaci pism skrajnego wolnorynkowca Miltona Friedmana, jak również ogromnego wpływu na postać naszych reform międzynarodowych organizacji finansowych działających przede wszystkim pod dyktando USA.
Nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, że model ten wyczerpał już swój potencjał i pora na radykalne zmiany. A jeśli tak, to najlepiej wzorować się na tych, którym udała się sztuka nie lada, a mianowicie względnie harmonijne połączenie wolności z równością i sprawiedliwością społeczną, a także troski o interes jednostki z dbaniem o dobro wspólne całej społeczności. Pod tym względem Skandynawowie są mistrzami świata, o czym świadczą m.in. wspomniane wcześniej statystyki (kraje takie jak USA czy Wielka Brytania sytuują się w nich na stosunkowo odległych miejscach). Nie da się, rzecz jasna, przenieść modelu skandynawskiego do nas na zasadzie mechanicznego skopiowania. W tym sensie Polska nigdy nie będzie drugą Szwecją. Ale przecież nie o to chodzi. Idzie raczej o to, aby w debacie publicznej zastanowić się, które z konkretnych rozwiązań ekonomicznych i społecznych obecnych w krajach skandynawskich (szczególnie w Szwecji) można by przenieść do nas i co dobrego mogłoby z tego wyniknąć.
Przede wszystkim trzeba jednak rozprawić się z mitem, który pokutuje w Polsce od dawna i który jest używany przez naszych fundamentalistów rynkowych, aby zamknąć dyskusję na temat modelu skandynawskiego, zanim się jeszcze na dobre zaczęła. Mówi on o tym, że model ten został zastosowany w krajach nordyckich dopiero wtedy, gdy stały się one bogate, stąd też i u nas jest na niego za wcześnie. Tymczasem nie trzeba jakiejś nadzwyczajnej znajomości historii tych krajów, w szczególności Szwecji, aby zauważyć, iż zręby tego systemu powstały tam wtedy, gdy o żadnym bogactwie nie mogło być jeszcze mowy (w latach 30. XX w., a niektórzy twierdzą, że jeszcze wcześniej), i że kraje te z biednych stały się bogate, albowiem model ten wynalazły i zastosowały, a nie zastosowały go, bo stały się bogate.
Nieporozumienie w tym względzie wynika m.in. z tego (pozostawiam na boku kwestie ideologiczne, które każą niektórym utożsamiać model nordycki z socjalizmem, co jest absurdem), że utożsamia się rozwiązania skandynawskie jedynie z hojnym państwem socjalnym. To zasadniczy błąd. System pomocy socjalnej jest jedynie jednym z elementów modelu nordyckiego. Być może ważniejsze są elementy inne. Mam tu na myśli przede wszystkim zasadę kształtowania systemu ekonomiczno-społecznego w procesie ciągłych negocjacji pomiędzy najważniejszymi siłami społecznymi, w tym przede wszystkim pracodawcami, pracownikami i państwem. Większość decyzji podejmuje się tutaj na zasadzie konsensu. Istotne jest także uznawanie związków zawodowych za istotny element zachowania równowagi pomiędzy kapitałem a pracą (tzw. uzwiązkowienie pracowników w krajach skandynawskich jest na rekordowym poziomie). A także zasada podpisywania umów zbiorowych zamiast zasady indywidualnego negocjowania płacy w nierównej relacji pracodawca – pracownik.
Bardzo ważnym elementem modelu nordyckiego jest aktywna rola państwa w procesie kształtowania pożądanego systemu ekonomiczno-społecznego. W tym sensie, zupełnie inaczej niż u nas, Skandynawowie nie zdają się na żywiołowe siły rynku kapitalistycznego, w naiwnej wierze, że sam z siebie doprowadzi on do optymalnego stanu równowagi ekonomicznej i przy okazji rozwiąże wszystkie problemy społeczne (naiwność ta znajduje wspaniałą ilustrację w zadziwiająco płytkich intelektualnie pismach Miltona Friedmana), lecz zdają się na przemyślane działania sterujące pośrednio rozwojem wypadków, korzystając często z doradztwa naukowców. Nadto, inaczej niż my, nie fetyszyzują oni własności prywatnej, udowadniając, że własność państwowa, spółdzielcza czy komunalna może być równie efektywna ekonomicznie jak własność prywatna. Aktywna rola państwa przejawia się wreszcie w owym systemie pomocy społecznej, z którym model nordycki jest utożsamiany. Pomoc tę traktuje się tam jak inwestycję w kapitał społeczny, a nie jałmużnę skierowaną do tych, którzy bez niej umarliby z głodu (jak to ma często miejsce w Polsce). Co więcej, ma ona charakter uniwersalistyczny, tzn. nie jest z niej wyłączona klasa średnia, przez co, inaczej niż u nas, jest ona zainteresowana trwaniem tego systemu i nie buntuje się przeciw wysokim podatkom. Te ostatnie są wydawane racjonalnie, a obywatel jest starannie informowany, na co poszły jego pieniądze. Bardzo wysoki poziom usług publicznych legitymizuje wysokie podatki.
Sprawne, świetnie zorganizowane państwa skandynawskie stawiają sobie za cel zachowanie efektywności ekonomicznej gospodarki przy jednoczesnym aktywnym działaniu na rzecz ograniczania nierówności społecznych. I to im się udaje, wszak nierówności te są w ich przypadku najniższe na świecie. Wytworzony przez model nordycki stan bezpieczeństwa społecznego znakomicie sprzyja też innowacyjności i skłonności do podejmowania ryzyka. Jak pokazują badania, wynika to z tego, że ludzie nie boją się zmian, gdy wiedzą, że w wyniku ich niepowodzenia nigdy nie znajdą się na dnie.
Nie jest przy tym tak, że model skandynawski nie ma ciemniejszych stron. Przede wszystkim wskazuje się na nadmierny paternalizm państwa owocujący traktowaniem ludzi jak małych dzieci. Jestem jednak przekonany, że da się tego uniknąć, zachowując pewien umiar w zaufaniu wobec państwa. Zresztą gdzie jak gdzie, ale w Polsce nie będzie o to nigdy trudno.
Na koniec kwestia tego, na ile realistyczne jest oczekiwanie, że model skandynawski da się zastosować u nas. Sceptycy często wskazują na problemy dwojakiego rodzaju: instytucjonalne i kulturowe. Te pierwsze wydają mi się stosunkowo łatwo rozwiązywalne: pewnego typu instytucje czy rozwiązania prawne są możliwe do wprowadzenia w Polsce bez jakiegoś specjalnego wysiłku. Wszak zasada, że najważniejsze decyzje co do kształtu naszego systemu ekonomiczno-społecznego powstają w wyniku debaty publicznej z udziałem pracodawców, pracowników, państwa i opinii publicznej, nie wydaje się nieosiągalna, z czego bardzo powoli zaczynają sobie zdawać sprawę wszystkie strony, starając się słusznie ożywić komisję trójstronną i nadać jej wyższą rangę. Także inne rozstrzygnięcia instytucjonalno-proceduralne to sprawa dosyć łatwa do wprowadzenia w życie, jeśli tylko taka będzie wola polityczna, podobnie jak zasada, aby pewne kwestie społeczne zdepolityzować i wzorem skandynawskim potraktować je jako problemy techniczne do rozwiązania (np. sprawę umów śmieciowych, których szkodliwość dla rynku pracy nie ulega już dzisiaj żadnej wątpliwości). Podobnie udział naukowców w wypracowywaniu najlepszych rozwiązań nie wydaje się trudny do osiągnięcia. Wystarczy chcieć, wszak wybitnych specjalistów w każdej dziedzinie w Polsce nie brakuje.
Dużo bardziej skomplikowana jest sprawa uwarunkowań kulturowych. Tu wskazuje się często na charakter kultury skandynawskiej, który odznacza się uznaniem państwa za „dom ludu”, czyli wspólnotę, w której wszystkie części muszą być traktowane z jednakową troską i uwagą, a sukces ekonomiczny i społeczny mierzy się tym, jak powodzi się najsłabszym, a nie jak tym, jak kwitną najsilniejsi (dokładnie odwrotnie niż u nas). Często podnosi się także kwestię roli protestantyzmu w kulturze skandynawskiej, który sprzyjać miał wysokim standardom moralności indywidualnej i publicznej, a nadto kształtować tak typową dla Skandynawów niechęć wobec manifestowania swej wyższości ekonomicznej czy społecznej, wzmacniając zarazem nastawienie prowspólnotowe. Zgoda, trzeba przyznać, że w tej roli wychowawczej protestantyzm okazał się znacznie skuteczniejszy od katolicyzmu, a w szczególności katolicyzmu polskiego. Ten ostatni nie zapobiegł np. uformowaniu się tak typowego dla południowych Włoch i Polski tzw. amoralnego familiaryzmu (liczy się interes tylko mój i mojej rodziny, w walce o niego wszelkie chwyty są dozwolone, zaś dobro wspólne to kompletna fikcja). Nie powinniśmy jednak przesadzać. W społecznej nauce Kościoła, będącej wszak produktem katolickiej myśli filozoficznej, nie ma żadnych rzeczy sprzecznych z ideałami realizowanymi w modelu skandynawskim. Problem polega jedynie na tym, że nauki tej w Polsce nikt nie zna, a jak zna, to nie stosuje w praktyce (nawet sam Kościół w Polsce bardzo często o niej zapomina, zauroczony narracją neoliberalną, przykładem tego są ostanie wypowiedzi księdza Stryczka).
To nie znaczy, że żadnych barier kulturowych nie ma. Są, i to liczne. Ale przecież kultura jest czymś zmiennym, a na jej kształt można świadomie wpływać. I tak np. można sobie wyobrazić w Polsce zmianę nastawienia do manifestowania bogactwa, z aprobaty dla biznesmenów, którzy ścigają się w okazywaniu, jak bardzo są bogaci, na promocję pewnej powściągliwości w tym względzie, z przyjęcia grodzonych osiedli za standard na uznanie ich za aberrację, z ledwo skrywanego podziwu dla cwaniactwa i bezczelności na ich potępienie, czy z tolerancji dla arogancji polityków i przedstawicieli świata biznesu, twierdzących, że innej polityki ekonomicznej i społecznej niż obecna prowadzić się nie da, zaś „etatów nie będzie”, jak to ogłosiła swego czasu prominentna przedstawicielka organizacji pracodawców, na publiczny brak poparcia dla ich zadufania. Wielką rolę mają tutaj do odegrania media. Musiałyby się one stać areną szerokiej publicznej debaty dopuszczającej do głosu tych, których wcześniej dezawuowano za pomocą jakiegoś stygmatyzującego określenia jak „populiści” czy „homo sovieticus”. Wszystko zatem przed nami. Wszak podobno wieje wiatr zmian...

Trzeba rozprawić się z mitem, który jest używany przez naszych fundamentalistów rynkowych, aby zamknąć dyskusję na temat kapitalizmu skandynawskiego. Mówi on, że model ten został zastosowany w krajach nordyckich wtedy, gdy stały się bogate, stąd też i u nas jest na niego za wcześnie