„Przyjdzie NIK, stwierdzi to, co wszyscy wiedzą, potem wyrazi zaniepokojenie, wydrukuje raport i odłoży na półkę” – napisał jeden z internautów. I niestety ma rację.
Przez swoją dociekliwość i bezduszność potrafią puścić z torbami niejedną firmę. Nakładają mandaty, przesłuchują świadków, żądają dokumentów i z poczuciem wyższości wskazują naruszenia procedur. Zawsze na kogoś coś znajdą. Tak powszechnie widziane są w Polsce inspekcje kontrolujące przestrzeganie prawa.
Nie jest to obraz z gruntu fałszywy, bo niektóre z nich potrafią wykazać się niebywałą i wciąż rosnącą skutecznością. Ale nie brak też takich, które w praktyce albo nie mają mocy sprawczej, czyli nie są w stanie wyegzekwować swoich zaleceń, albo odpowiednich uprawnień do tego, aby skutecznie działać. Zdarza się więc, że kontroler przychodzi do firmy lub instytucji, stwierdzi naruszenia i sporządzi raport, który albo trafi do szuflady, albo będzie zawierał informację, że w praktyce inspekcja nie jest w stanie ocenić, czy doszło do naruszenia prawa. Takich bezzębnych nadzorców wcale nie jest mało.
NIK(t) nie słucha
„Przyjdzie NIK, stwierdzi to, co wszyscy wiedzą, wyrazi zaniepokojenie, wydrukuje raport i odłoży na półkę” – tak jeden z internautów podsumował działania najważniejszej instytucji kontrolnej w kraju. Komentarz pojawił się pod materiałem na temat małej atrakcyjności rządowego programu budowy tanich mieszkań na wynajem, którym zarządza Bank Gospodarstwa Krajowego. Czytelnicy sugerowali, że skoro – wbrew zapowiedziom BGK – czynsze w tego typu lokalach nie będą znacząco odbiegać od rynkowych, cały program powinna skontrolować NIK. Ale zaraz dodawali, że i tak niewiele to zmieni. I mają rację.
W 2013 r. NIK skontrolowała ponad 2,5 tys. podmiotów. Efekty? Nawet jeśli Izba dostrzeże nieprawidłowości, często na tym się kończy. Bo nie ma żadnych możliwości zmuszenia kontrolowanych, by dostosowywali się do jej zaleceń. – Poza ewidentnymi sytuacjami, gdy mamy do czynienia z wykroczeniem lub przestępstwem, kiedy to NIK ma obowiązek zawiadomić prokuraturę, to w sprawach o mniejszym ciężarze gatunkowym nie posiada twardych uprawnień – zauważa Aleksandra Kobylińska, ekspertka Instytutu Spraw Publicznych. Ryszard Piotrowski, konstytucjonalista z Uniwersytetu Warszawskiego, wskazuje, że wynika to z ogólnej idei działania takich instytucji. – Istotą kontroli jest dokonanie oceny pewnej rzeczywistości. Kontroler nie może zastępować kontrolowanego i działać za niego, a do tego sprowadzałoby się wydawanie przez niego wiążących poleceń. Przyznanie takich kompetencji instytucji kontrolnej oznaczałoby podniesienie jej do rangi superrządu – organu decyzyjnego, ale jednocześnie pozbawionego nadzoru ze strony innych instytucji – zauważa.
Ze sprawozdania NIK wynika, że na 189 spraw, które zostały przedstawione Sejmowi w 2013 r., sformułowanych zostało 78 wniosków dotyczących zmian w prawie. Izba postulowała podjęcie działań mających na celu wprowadzenie przepisów, które zapewnią ochronę klientów firm świadczących usługi turystyczne (np. poprzez nałożenie na operatorów obowiązku składania zabezpieczeń finansowych, które byłyby zależne od liczby klientów i wartości zawieranych umów). Wnioskowała też o zmiany, które doprowadziłyby do zintegrowania systemu orzekania o niepełnosprawności i dla celów rentowych, oraz wprowadzenie kary pieniężnej, która byłaby nakładana na gminy w razie niewydania decyzji o warunkach zabudowy w terminie 65 dni (ponad 40 proc. takich decyzji wydaje się z opóźnieniem). To tylko przykłady kilku spośród wielu wniosków NIK co do konieczności zmiany prawa. Niestety rzadko wpływają one na decyzje posłów czy rządu w kwestii podjęcia inicjatywy ustawodawczej. Izba ustaliła, że do 1 marca 2014 r. spośród 78 wniosków zrealizowanych zostało tylko siedem. Co do dalszych 18 podjęte zostały prace legislacyjne. NIK podsumowała też stan realizacji postulatów zgłoszonych w 2012 r. Wypadło to jeszcze gorzej – na 65 wniosków po niemal dwóch latach od ich podniesienia zrealizowano zaledwie dziewięć.
Zdaniem ekspertów niewielki wpływ wniosków NIK na wprowadzanie zmian w prawie to problem, który jest stale podnoszony w dyskusji. – Stan ten świadczy o niewykorzystaniu potencjału Izby. W raportach wskazuje ona na istniejące luki, które powodują powstawanie nadużyć. Proponowane zmiany w prawie mogłyby im zapobiegać – mówi Aleksandra Kobylińska.
Teoretycznie wzmocnienie siły oddziaływania raportów NIK mogłoby nastąpić np. poprzez zagwarantowanie, że jej rekomendacje będą mieć moc wiążącą dla posłów. Drogą do osiągnięcia tego celu mogłoby być wprowadzanie terminu, w którym parlament powinien udzielić odpowiedzi co do ewentualnych dalszych kroków, które podejmie po zarekomendowaniu przez NIK odpowiednich zmian ustawowych. Eksperci wskazują jednak, że takie usztywnienie wzajemnych stosunków na linii Izba – Sejm mogłoby spowodować negatywne konsekwencje ustrojowe. – Izba jest instytucją opiniotwórczą i taką powinna pozostać. Jeśli jej zlecenia np. co do zmiany prawa byłyby wiążące, oznaczałoby to związanie rąk władzy ustawodawczej, mogłyby również pojawić się zarzuty niezgodności z konstytucją. Przepisy, które wprowadzałyby taką regulację, wkraczałyby w obszar inicjatywy legislacyjnej, która należy tylko do podmiotów określonych w ustawie zasadniczej – podkreśla Aleksandra Kobylińska.
Nie ma zatem prostej i łatwej recepty na to, by efekty kontroli nie trafiały do szuflady. Większe ich wykorzystanie przez tworzących prawo wymaga bowiem gruntownych zmian. – Trzeba popracować nad jakością procesu stanowienia prawa w Polsce – tak aby umiejętnie wyznaczać priorytety prac legislacyjnych, uwzględniać przy tym bieżące potrzeby i dokonywać rzetelnej oceny skutków nowych regulacji – przekonuje Aleksandra Kobylińska.
Jak w soczewce
Wszystkie problemy związane z nieefektywnością nadzoru w Polsce skupiają się – jak w soczewce – w przypadku Telewizji Polskiej. 20 lutego 2015 r. telewizyjny związek Wizja złożył do sądu pozew przeciwko TVP SA oraz firmie LeasingTeam w sprawie bezprawnego – jego zdaniem – wyprowadzenia z telewizji czterech grup zawodowych pracowników (dziennikarzy, montażystów, charakteryzatorów i grafików komputerowych) poprzez przejęcie części przedsiębiorstwa Telewizja Polska SA przez LeasingTeam. W lipcu 2014 r. nastąpił transfer ponad 400 pracowników TVP do innego pracodawcy, u którego nadal świadczą taką samą pracę (z gwarancją rocznej pracy na niezmienionych warunkach). Dzięki temu obowiązki na rzecz TVP wykonują już jako osoby zatrudnione przez firmę zewnętrzną, a telewizja oszczędza na kosztach związanych z etatami. A LeasingTeam już zapowiedział przeprowadzenie zwolnień grupowych wśród przejętych pracowników.
Swój pozew związek uzasadnił nie tylko zaniechaniem dialogu z zatrudnionymi, lecz także brakiem jasnej i zdecydowanej reakcji instytucji państwa na wystąpienia związkowców, którzy od prawie dwóch lat wskazują na potencjalne łamanie prawa przez TVP. Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych wytknęło telewizji, że w imię cięcia kosztów pozbawia stabilności zatrudnienia kilkuset swoich pracowników, ale na zatrudnianie znanych twarzy takich jak Piotr Kraśko czy Hanna Lis wydaje krocie, podobnie jak na angażowanie gwiazd i celebrytów przy organizowanych przez TVP imprezach (np. w Sylwestra). Piotr Szumlewicz, ekspert OPZZ, w liście otwartym do Telewizji Polskiej przypomniał, że w opublikowanym w 2012 r. raporcie z działalności TVP NIK wskazała, iż „zawieranie drogich długoterminowych »kontraktów gwiazdorskich« nie znajduje uzasadnienia, zważywszy na trudną sytuację finansową Spółki”. W odpowiedzi TVP podkreśliła, że wynagrodzenie prowadzących obejmuje nie tylko realizację lub udział w audycji, lecz także m.in. uczestniczenie w działaniach promocyjnych TVP i nie odbiega ono od stawek w konkurencyjnych stacjach. Zaznaczyła też, że od czasu kontroli NIK taki system płacowy znacząco się zmienił (nie wskazuje jednak, czy wynagrodzenia gwiazdorskie obcięto).
W przypadku TVP szczególnie pomocna nie była też, a właściwie nie mogła być, Państwowa Inspekcja Pracy. We wnioskach po przeprowadzeniu kontroli inspektorzy pracy podkreślili, że nie mają odpowiednich narzędzi prawnych do jednoznacznej oceny przebiegu procesu „outsourcingu” pracowników. To może zrobić tylko sąd. Inspekcja dodała jednak, że wprowadzone zmiany powodują wątpliwości co do zastosowanej procedury przeniesienia zatrudnionych.
To niejedyny przykład, gdy przepisy utrudniają, a czasem wręcz podają w wątpliwość sens prowadzenia działań ostatniej z wymienionych instytucji. PIP od lat zmaga się z tego typu problemami. W obowiązujących ją regulacjach próbuje się wyważyć interesy kontrolujących i kontrolowanych. Jest to trudne, bo ochrona osób i podmiotów, które zostają poddane sprawdzeniu, powoduje zwykle, że instytucje kontrolne nie dostają skutecznego oręża do walki z tymi, którzy naginają prawo. Dla przykładu kontrola w zatrudniającym 200 pracowników zakładzie przetwórstwa ryb (woj. pomorskie) wykazała, że 45 osób przyjęto na umowę-zlecenie, mimo iż wykonywali pracę na takich samych zasadach jak etatowcy. Kontrolerzy z Okręgowego Inspektoratu Pracy w Gdańsku zwrócili się do pracodawcy o zmianę formy zatrudnienia na zgodną z prawem. Zawnioskowali do zatrudniającego, bo sami nie mogą nakazać zastąpienia kontraktu cywilnoprawnego umową o pracę. W 2012 r. posłowie PiS przygotowali projekt, zgodnie z którym inspektorzy pracy mogliby wydawać decyzje administracyjne w takich sprawach. Miał on służyć osłabieniu nadużywania umów cywilnoprawnych w sytuacji, gdy między stronami powinna być zawarta umowa o pracę. Na początku 2014 r. trafił jednak do sejmowej zamrażarki.
W tym przypadku skuteczność działania inspekcji miała opierać się na przyznaniu jej takich uprawnień, jakie dziś ma sąd. Posłowie PiS argumentowali, że PIP powinna móc samodzielnie ustalać, czy między pracującym a zlecającym pracę istnieje stosunek pracy. Osłabieniem dla jej działań są bowiem reguły gry w postępowaniu sądowym. Kodeks pracy mówi jasno – wykonywanie obowiązków pracowniczych na podstawie umowy cywilnoprawnej, w sytuacji gdy okoliczności wskazują na istnienie stosunku pracy (a więc gdy jest to praca codzienna, rutynowa i podporządkowana), jest w istocie umową o pracę. Jednak udowodnienie tego nastręcza trudności. I choć liczba nadużyć tego rodzaju jest ogromna, PIP widząc łamanie obowiązującego prawa, najczęściej jest bezradna. Do uzyskania wyroku, który potwierdzi, że między pracującym a zlecającym zawarta jest umowa o pracę, potrzeba, by osoba wykonująca pracę również poparła taki wniosek, nawet jeśli powództwo wytoczy sama inspekcja. Oceniając charakter takiej umowy, sąd uznaje bowiem, że decydująca jest wola stron w tym zakresie. A skoro obie twierdzą, że umówiły się na wykonanie zlecenia, sprawa jest zamknięta.
– Pracownicy najczęściej potwierdzają wersję pracodawcy w obawie przed utratą posady. Tymczasem gdyby inspektorzy PIP mogli samodzielnie wydać decyzję ustalającą stosunek pracy, zwiększyłoby to poziom ochrony tych osób. Odwróciłoby też role stron i to pracodawca musiałby odwołać się do sądu pracy, a silniej chroniony byłby zatrudniony – podkreśla poseł Janusz Śniadek, sprawozdawca projektu w Sejmie.
Taka zmiana niewątpliwie pozwoliłaby na skuteczniejsze egzekwowanie prawa pracy przez PIP, jest jednak dosyć kontrowersyjna. – Byłby to wyłom w naszym systemie prawnym. PIP nie jest od rozstrzygania sporów. Sądzę też, że sami inspektorzy również nie chcieliby samodzielnie ustalać stosunku pracy i brać na siebie takiej odpowiedzialności. Jako urlopowany inspektor pracy osobiście nie chciałbym uzyskać takich kompetencji – mówi Aleksander Sosna, poseł PO.
Zdaniem Piotra Wojciechowskiego, radcy prawnego i byłego inspektora pracy, wprowadzenie takiego uprawnienia dla PIP spowodowałoby zachwianie zasady trójpodziału władzy, bo inspektorzy zaczęliby wyręczać sądy w tym zakresie. – Mając na uwadze uznaniowość organu administracji, wprowadzenie takiej kompetencji dla inspektorów byłoby zbyt daleko idące. Inspekcja działałaby wówczas jak quasi-sąd. Już teraz ma uprawnienie do wydawania nakazu zapłaty należnego wynagrodzenia za pracę – stwierdza.
Na projekcie przyznania PIP prawa do ustalania stosunku pracy suchej nitki nie pozostawili pracodawcy. Dziś sami inicjatorzy zmian dostrzegają, że takie uprawnienia po stronie inspekcji mogą budzić kontrowersje, wystawiają też inspektorów na pokusy o charakterze korupcyjnym. PiS chce więc iść już w nieco innym kierunku. – Zamiast tego być może lepiej byłoby wprowadzić domniemanie istnienia umowy o pracę. Wówczas, gdy sprawa trafiłaby do sądu, to pracodawca musiałby takie domniemanie obalić. Dziś zaś to pracownik musi udowodnić, że stosunek pracy istnieje – mówi Janusz Śniadek.
Pierwotny projekt PiS przewidywał także inny bonus dla inspekcji. Jej kontrole, szczególnie te dotyczące legalności zatrudnienia, miałyby przynosić lepsze efekty dzięki wprowadzeniu obowiązku zawierania umowy o pracę na piśmie przed dopuszczeniem pracownika do wykonywania pracy. Pomysł ten ma większe szanse powodzenia, szczególnie że takiej zmiany od lat domaga się też PIP. – To zlikwidowałoby syndrom pierwszej dniówki, kiedy to inspekcja przychodzi do pracodawcy, a ten twierdzi, że nowa osoba jest pierwszy dzień w pracy. Dziś podpisać umowę można do końca pierwszego dnia zatrudnienia. Uregulowanie to prowadzi jednak do patologii, bo skutek jest taki, że firmy tygodniami, miesiącami – a być może nawet latami – utrzymują, że pracownik jest pierwszy dzień w pracy. W takiej sytuacji działania inspekcji są z góry skazane na porażkę – podkreśla Śniadek.
Dla przykładu rutynowa kontrola w firmie produkującej maszyny do ciast (woj. podkarpackie) wykazała, że pracodawca nie potwierdzał umowy o pracę osobie zatrudnionej od kilku tygodni. Zrobił to dopiero w dniu wizyty inspektora. Ta sama kontrola wykazała zresztą wiele innych nieprawidłowości, w tym m.in. nierzetelne prowadzenie akt osobowych pracowników, nieprawidłowe ustalanie godzin pory nocnej (za pracę w tym czasie należy się dodatek do pensji), dopuszczanie do pracy osób bez badań lekarskich i bez przeszkolenia w zakresie bhp, brak badania czynników szkodliwych na stanowiskach, niewyposażenie miejsc pracy w narzędzia ochronne, niezabezpieczenie butli z gazami technicznymi. Wydawałoby się, że kara za tyle naruszeń powinna być bardzo dotkliwa. W praktyce oprócz nakazów i ustnych zaleceń dotyczących usunięcia nieprawidłowości inspektor mógł jeszcze tylko nałożyć na pracodawcę mandat karny, którego maksymalna wysokość wynosi 2 tys. zł (5 tys. w razie ponownego naruszenia przepisów). Teoretycznie wyższe grzywny (do 30 tys. zł) może nakładać sąd. W praktyce średni mandat nałożony przez sąd wynosi... 2,2 tys. zł, a więc jest tylko o 1 tys. zł wyższy od tego, jaki średnio nakładają inspektorzy. Z punktu widzenia pracodawcy można więc spokojnie machnąć ręką na kodeks pracy i bhp. Jak przyjdzie inspektor – a PIP nie jest w stanie kontrolować wszystkich – najwyżej zapłaci się ten 1 tys. zł. Do tego czasu na nieprzestrzeganiu wymogów prawa można zaoszczędzić nawet kilkadziesiąt razy więcej.
Nagła kontrola
Inną sprawą, która blokuje skuteczność inspekcji pracy, jest niemożność przeprowadzania regularnych kontroli bez zawiadomienia przedsiębiorcy. Obecnie inspektorzy pracy nie muszą uprzedzać o niej, jeśli mają informację, że warunki pracy w firmie mogą zagrażać życiu lub zdrowiu pracowników. Zwolnienie z tego obowiązku przewiduje Konwencja Międzynarodowej Organizacji Pracy nr 81 w przypadku kontroli firm zajmujących się przemysłem lub handlem. Zapowiadać trzeba jednak wizyty w firmach usługowych. Bywa, że z tego powodu kontrolowanie jest pozbawione sensu, bo zawiadomienie wypacza wyniki kontroli. Nagłe najście inspektora to właściwie jedyny sposób, by zastać pracujących na czarno „przy maszynie”. PIP od lat domaga się zwolnienia jej z obowiązku zawiadamiania o kontroli. Ostatnio projekt, który ma to umożliwić, zgłosili posłowie SLD. Koalicja na razie nie mówi „nie”.
– Niewątpliwie zapewniłoby to większą skuteczność działań PIP, pozostaje jednak pytanie, czy z punktu widzenia prawa unijnego wprowadzenie takiej regulacji byłoby dopuszczalne. Trzeba też rozważyć, czy korzystanie z takiego uprawnienia przez inspektorów nie byłoby zbyt uciążliwe dla przedsiębiorców. Niewykluczone, że mogłyby pojawić się przypadki nękania ich niezapowiedzianymi kontrolami – wskazuje Piotr Wojciechowski.
– Często jeśli nie złapiemy pracodawcy na gorącym uczynku, to nie uda się udowodnić mu łamania prawa. Trochę jest z tym tak, jak z wyłapywaniem kierowców przekraczających prędkość przez radar – przyznaje Aleksander Sosna.
Usunięciu wymogu powiadamiania o kontroli przeciwni są przedsiębiorcy, którzy twierdzą, że zaburzałoby to ich codzienną działalność. Argument ten nie jest pozbawiony racji. Działania instytucji kontrolnych najczęściej są bardziej dotkliwe dla przedsiębiorców niż np. instytucji państwowych. Firmie dużo trudniej przeciwstawić się władzy. Zwiększając uprawnienia inspekcji – a tym samym jej skuteczność – łatwo wyposażyć ją w instrumenty, które zamiast służyć zwalczaniu patologii, mogą być wykorzystywane również jako narzędzie opresji wobec przedsiębiorców.
Mówiąc o braku zmian na skutek działań kontrolnych czy nieskuteczności inspekcji w Polsce, można pewnie mnożyć przykłady. Na stan ten wpływają różne elementy. Oprócz ograniczeń prawnych, braku uprawnień decyzyjnych czy rozmiarów występujących patologii, warto wspomnieć o czynniku, z którym najtrudniej jest walczyć. Ludzka natura, przebiegłość, skłonność do kombinowania – niezależnie od tego, jak ją nazwiemy – to syndrom, którego właściwie nie da się wyeliminować.
Dobrym przykładem w tym zakresie mogą być problemy Państwowej Inspekcji Sanitarnej, które ujawniły się w ostatnim czasie. Inspekcja kontroluje cały konglomerat zagadnień – od badania jakości żywności i warunków jej przechowywania, pomieszczeń w szkołach czy szpitalach przez stan powietrza, wody i gleby aż po badania chemiczne substancji wprowadzanych do obrotu. Jeśli chodzi o te ostatnie, szczególnym kłopotem są dla niej działania mające wykluczyć z rynku dopalacze oraz podmioty, które je produkują i sprzedają. Inspekcja skarży się, że bez wsparcia ze strony organów ścigania nie jest w stanie prowadzić walki z dopalaczami. Po wykryciu nowej substancji i uwzględnieniu jej na liście środków zakazanych są one szybko modyfikowane i wprowadzane do obrotu ponownie – chemicznie są odrobinę inne, jednak ich działanie jest podobne.
Zainteresowani uciekają się do różnych sposobów, by ukryć swoją działalność lub wybielić przewinienia. Zdarzają się przedsiębiorcy, którzy po zapowiedzeniu kontroli PIP potrafią utrzymywać, że ukradziono im tarczki tachografów, niezbędne do kontroli czasu pracy kierowców, i okazują przy tym nawet zgłoszenie kradzieży na policję. Inni, by zatuszować lub choćby tylko utrudnić ustalenie faktów, przechowują swoją dokumentację np. we Wrocławiu, choć działalność prowadzą w Podlaskiem.
– Firmy starają się, nawet jeśli nie ominąć prawo, to przynajmniej skorzystać z pewnych luk w systemie, które pozwolą im zaoszczędzić na daninach publicznych. To chyba leży już w naszej mentalności, by kombinować, jak zarobić przy jak najmniejszym wysiłku ekonomicznym. Tak działaliśmy pod zaborami, w czasie okupacji, a także w okresie PRL, i tak jest do dziś – dywaguje Aleksander Sosna.
Są przykłady
O tym, że znacznie skuteczniejsze działanie konkretnych organów nadzoru jest możliwe, przekonuje przykład kontroli skarbowej. Tylko w ostatnim czasie przyczyniła się ona do rozbicia międzynarodowej grupy przestępczej zajmującej się nielegalnym obrotem paliwami (zatrzymano 13 osób, zabezpieczono mienie o łącznej wartości 167 mln zł), grupy, która wyłudziła kilkanaście milionów przy użyciu pustych faktur (wystawianych przez fikcyjne firmy) oraz do zatrzymania dziewięciu osób z woj. kujawsko-pomorskiego podejrzanych o pranie brudnych pieniędzy. W 2013 r. w wyniku postępowań prowadzonych przez kontrolę skarbową wykryto nieprawidłowości, które uszczuplały wpływy podatkowe o kwotę 6,4 mld zł oraz udaremniono wypłatę z budżetu państwa 66,8 mln zł z tytułu nienależnego zwrotu VAT. Średnio w trakcie jednej kontroli inspektorzy ustalali nieprawidłowości zmniejszające wpływy podatkowe o kwotę 633 tys. zł.
W tym miejscu trzeba jednak dodać, że ci funkcjonariusze mają znacznie większe uprawnienia niż PIP. Przykładowo na pisemne żądanie dyrektora urzędu kontroli skarbowej, wydane w związku z wszczętym postępowaniem przygotowawczym w sprawie o przestępstwa i wykroczenia oraz przestępstwa skarbowe lub wykroczenia skarbowe, banki są zobowiązane do przekazywania informacji dotyczących podejrzanego w zakresie np. stanu posiadanych rachunków lub umów kredytowych. W ramach wywiadu skarbowego jego pracownicy mogą prowadzić czynności operacyjno-rozpoznawcze, w tym umożliwiające uzyskiwanie informacji oraz utrwalanie śladów i dowodów w sposób niejawny. W wyjątkowych przypadkach mają nawet prawo do sprawdzania korespondencji podejrzanego oraz nagrywania jego rozmów. Mogą także np. przeszukać go, zatrzymać należący do niego pojazd, stosować środki przymusu bezpośredniego, używać broni palnej.
Oczywiście z punktu widzenia państwa konieczność przeciwdziałania przestępstwom, które uszczuplają budżet, jest znacznie ważniejsza niż dbałość np. o przestrzeganie prawa pracy w firmach lub wykluczenie z obrotu substancji szkodliwych dla zdrowia obywateli. Nie powinno ono jednak udawać, że nie dostrzega problemów, które dotyczą milionów osób. A organy nadzoru – pełnić jedynie funkcję listka figowego.
W przypadku TVP szczególnie pomocna nie była również Państwowa Inspekcja Pracy. We wnioskach po przeprowadzeniu kontroli inspektorzy pracy podkreślili, że nie mają odpowiednich narzędzi prawnych do jednoznacznej oceny przebiegu procesu outsourcingu pracowników.