Debata ekonomiczna pełna jest chwytliwych haseł, które po głębszej analizie okazują się wydmuszkami. Tak zwana spirala płac i cen zdaje się jednym z takich właśnie przypadków.

Ileż to razy o niej słyszeliśmy? W teorii (klasyczna definicja Oliviera Blancharda z 1986 r.) ma ona działać, jak następuje: pracownicy chcą zachować wzrost płac realnych (czyli po uwzględnieniu inflacji), więc wymuszają na pracodawcach, by płacili więcej. Firmy chcą zachować przewagę przychodów nad kosztami, więc podnoszą ceny. To przeciąganie liny odbywa się w rundach (podwyżka płac, podwyżka cen, podwyżka płac, podwyżka cen itd.). Rozciąga to cały proces w czasie i wydłuża w praktyce trwanie kryzysu inflacyjnego. Ceny gonią płace, a płace ceny. I tak w koło Macieju. Co bardziej zapalczywi (to już spoza definicji Blancharda) wyprowadzają stąd wniosek, że w pewnym momencie spirala staje się główną przyczyną występowania inflacji. Prowadząc w ekstremalnych wypadkach do hiper inflacji – to wtedy, gdy przeciąganie liny się przedłuża.
Takie ujęcie problemu nie jest tylko zagadnieniem akademickim. Przeciwnie. Niewiele jest pojęć ekonomicznych, które są w codziennym życiu politycznym i społecznym tak mocno nadużywane jak właśnie „spirala płac i cen”. Także w Polsce minionych 30 lat była ona ulubionym straszakiem używanym przez liberalny establishment do pacyfikowania wszelkich postulatów wzrostu płac. „Podwyżek wam się zachciewa? Przecież to skrajnie nieodpowiedzialne! Prosta droga do inflacji!”
No cóż, miło mi państwa poinformować, że w tej wygodnej (dla pracodawców i ich popleczników oczywiście) narracji o straszliwej spirali nie ma zbyt wiele prawdy. A przynajmniej mało jest dowodów na to, że taka spirala kiedykolwiek w historii nakręciła się w tak groźny sposób, jak to malują ci, którzy nią straszą. Najnowszym dowodem na to jest praca (wkrótce ukaże się w formie pełnego raportu Międzynarodowego Funduszu Walutowego) napisana przez zespół ekonomistów pod kierunkiem Jorge Alvareza. Badanie oparto na studium epizodów inflacyjnych w gospodarkach rozwiniętych od lat 60. XX w. Faktycznie można w tym zbiorze znaleźć 79 przypadków, gdy ceny i płace rosły przynajmniej przez trzy kwartały symultanicznie.
W praktyce minionych 60 lat w warunkach inflacji płace nominalne prawie nigdy nie nadążały przez dłuższy czas za wzrostem cen
– A jednak się kręci! – podskoczy pewnie z ekscytacji niejeden zwolennik straszenia spiralą. Zaraz jednak będzie musiał przysiąść, bo w przeważającej większości tych wspomnianych 79 przypadków inflacja skończyła się zaraz po trzech kwartałach.
Innymi słowy: nie ma tu nigdzie żadnej niebezpiecznej spirali, która przedłużałaby problem w nieskończoność. Owszem, jest – co najwyżej – „spiralka”. Wraz z pojawieniem się inflacji płace nominalne rosły dalej, ale nie przekłada się to nigdy na śmiercionośny wyścig płac i cen. Bo w praktyce minionych 60 lat w warunkach inflacji płace nominalne prawie nigdy nie nadążały przez dłuższy czas za wzrostem cen. Oczywiście, niezbyt to była miła wiadomość dla pracowników, bo mówimy o spadku płac realnych. Na szczęście zwykle po dwóch latach dynamika inflacji i płac nominalnych znowu się do siebie zbliżały. Gdzie więc to śmiercionośne i długotrwałe nakręcanie problemu, z którym należałoby za wszelką cenę walczyć, hamując wzrost płac nominalnych? Przynajmniej w najnowszej historii rozwiniętych gospodarek kapitalistycznych śladu po nim po prostu nie widać. ©℗