- Od wybuchu wojny w Ukrainie do Wojsk Obrony Terytorialnej zgłosiło się znacznie więcej ochotników niż wcześniej. Powinniśmy werbować ludzi z pozytywnymi motywacjami, a nie tych, którzy stracili pomysł na życie i z tego powodu wstępują do armii - mówi w rozmowie z DGP Roman Polko, były dowódca GROM, generał dywizji w stanie spoczynku, były p.o. szef Biura Bezpieczeństwa.

W ostatnich dniach obchodzono 5-lecie powstania Wojsk Obrony Terytorialnej. Czy stworzenie takiej formacji to sukces czy porażka?
Zdecydowanie sukces. Kiedy zaczęto tworzyć te wojska, patrzyłem na to z dystansem. Mieliśmy już przecież obronę terytorialną, którą nazywano „ziemia, łopata, powietrze”, bo do niczego innego się nie nadawali. Później ówczesny minister obrony narodowej Bogdan Klich stworzył Narodowe Siły Rezerwowe, które nawet do przysłowiowego kopania się nie nadawały. Jak zaczęto tworzyć WOT, zmieniłem nastawienie, bo zauważyłem, że trafili tam m.in. weterani po misjach zagranicznych, a także żołnierze wojsk specjalnych z doświadczeniem w misjach w Afganistanie. Pamiętam wypowiedź takiego oficera, który jest dowódcą jednej z brygad - gdy media mu zarzucały, że w trybie weekendowym nie da się wyszkolić tego wojska, odpowiadał, że skoro udało mu się wyszkolić Afgańczyków, to uda się z żołnierzami obrony terytorialnej. W dobie kryzysu granicznego i covidowego okazało się, że to jest aktywna formacja, z inicjatywą, naprawdę skuteczna. A przykład Ukrainy pokazuje, że w warunkach bojowych tego typu formacje, które mają mocno patriotyczne nastawienie, mogą być ogromnym atutem.
Tu jednak konieczna jest współpraca z pracodawcami, którzy muszą zwalniać z pracy na ćwiczenia, lub wezwanie pracowników należących do WOT.
Przypuszczam, że różnie to bywa. Wiem, że dowódca tej formacji gen. Wiesław Kukuła od początku nawiązał współdziałanie z amerykańską Gwardią Narodową, która jest świetnie wyszkolona i cieszy się dużym szacunkiem w społeczeństwie, i korzysta z tych wzorców.
Czy można już mówić, że żołnierze WOT są namiastką tej amerykańskiej Gwardii Narodowej?
Nie powiedziałbym, że są namiastką. Żołnierze WOT nie powinni mieć żadnych kompleksów, bo są dobrzy i już się sprawdzili w boju. Po prostu można na nich liczyć. Pokazali, że nie trzeba być w zawodowej służbie, aby profesjonalnie wypełniać zadania. Tym bardziej że współczesne pole walki to nie tylko ci, którzy strzelają, ale też ci, którzy pracują w informatyce i logistyce, potrafią zorganizować odpowiednie zaopatrzenie i zasilanie w obszarze działań, mam też tu na myśli medyków. Okazuje się, że WOT ma tych ekspertów, którzy często byli kształceni na uczelniach cywilnych.
Dlaczego NSR się nie sprawdziły?
Zabrano 20 tys. etatów żołnierzy zawodowych i wstawiono w to miejsce żołnierzy NSR. Rozmawiałem wtedy z dowódcami, którzy mówili, że zabierano im etaty obsadzone przez świetnie wyszkolonych żołnierzy zawodowych, ekspertów, każąc im w to miejsce przyjąć osobę z NSR bez doświadczenia. Mieli więcej problemu z tymi ludźmi niż korzyści. Dlatego woleli mieć wakaty, niż przyjmować do jednostki takich kandydatów. Nie był to przemyślany pomysł.
Dokładnie rok temu minister Błaszczak mówił, że jego plan minimum to 250 tys. żołnierzy. Czy to jest realne?
To jest konieczność. Jeszcze przed rokiem można byłoby do tego podchodzić z dystansem, ale nie teraz, kiedy widzimy, jakie Rosja stwarza zagrożenie i w jakich uwarunkowaniach przyszło nam żyć. Z pewnością wolałbym, aby te pieniądze trafiły na ochronę zdrowia czy wsparcie najbiedniejszych ludzi. W dzisiejszych czasach jednak bezpieczeństwo musi być priorytetem. Musimy budować nasze zdolności obronne, aby później nie zastanawiać się, jak obronić własny kraj, kiedy agresor będzie prowadził działania na naszym terenie, nawet te tzw. dywersyjne.
Powstała nowa ustawa o obronie ojczyzny. Wśród nowych rozwiązań jest ochotnicza zasadnicza służba wojskowa. Wojsko na ten cel zarezerwowało 15 tys. miejsc, a zgłosiło się 11 tys. chętnych. Co nie działa?
Nie patrzyłbym na to jak na jakąś tragedię. Tym bardziej że od czasu wybuchu wojny w Ukrainie u nas do Wojsk Obrony Terytorialnej zgłosiło się znacznie więcej ochotników, niż to miało miejsce wcześniej. Lepiej mieć mniej kandydatów, ale bardziej zmotywowanych. Powinniśmy werbować ludzi, którzy mają pozytywne motywacje, a nie tych, którzy stracili pomysł na życie i z tego powodu wstępują do armii.
Ma pan chyba wyidealizowane spojrzenie na armię. Z jednej strony chciałby pan 250 tys. żołnierzy w wojsku, a z drugiej wolałby pan stawiać tylko na tych, którzy są pozytywnie zmotywowani.
Nie chcę, tylko podkreślam, że jesteśmy zmuszeni do tworzenia tak dużej armii. Mamy wroga za granicami, niebezpieczną sytuację.
Rozumiem to, mam tylko wątpliwości, czy znajdziemy chętnych do tak licznej armii.
Trzeba więc tak działać, aby znaleźć takich kandydatów. Jeśli będziemy werbować byle kogo, to będziemy mieć mięso armatnie i taką ruską armię, a przecież nie o to chodzi.
Szeregowy może teraz liczyć na 4560 zł, ale już średnia płaca w wojsku to 6830 zł. W przyszłym roku budżetówka ma mieć zwiększone uposażenie o 7,8 proc. Wszystko wskazuje na to, że o tyle też wzrośnie uposażenie żołnierzy zawodowych. Czy to wystarczy, aby wybierać najlepszych z najlepszych?
Trudno mi to oceniać. Zdarzało się, że moi żołnierze korzystali nawet z funduszu socjalnego, bo ich uposażenia nie były zbyt duże. Oczywiście to, co jest kluczowe, to fakt, że płacimy za gotowość bojową. Zwracałem zawsze uwagę na to, że wojskowy ma pełnić służbę, a nie wysiadywać godziny w pracy. W jednostkach elitarnych tak było. Trzeba wrócić do etosu służby. Tam, gdzie dowodziłem, nie było sytuacji, że ktoś wyszedł z jednostki, bo mu się np. skończyły godziny, a nie zrobił tego, co miał do zrealizowania. W GROM praca była w soboty i w niedziele po to, aby przygotować się do misji w Iraku lub Afganistanie. Dodatkowo musieliśmy dopracować plany i zamknąć wszystko na ostatni guzik. Nikt nie skupiał się na liczeniu godzin pracy i nadgodzin. Ten, kto zdecydował się na służbę ojczyźnie, nie powinien jej traktować jak stanowisko urzędnicze. Żołnierze, z którymi służyłem, mieli zakorzenioną tzw. kulturę odpowiedzialności.
W ubiegłym tygodniu szef MON zwiększył po raz kolejny kwotę wydatków na nagrody dla żołnierzy do ponad 202 mln zł, choć pierwotnie było to nieco ponad 70 mln zł. Czy nagrody w armii to właściwa forma premiowania wojskowych?
Trudno mi to komentować. Minister robi to, co każdy pracodawca w zakładzie pracy - szuka sposobu motywowania ludzi. Nie należy zapominać, że powinniśmy też dbać o weteranów, o żołnierzy, o Wojska Obrony Terytorialnej. Prezydenci dużych miast wzorem amerykańskim powinni pokazywać szacunek dla ludzi, którzy troszczą się o bezpieczeństwo, z poświęceniem zdrowia i życia bronili ojczyzny, i mają zasługi na tym obszarze. Wtedy też będzie łatwiej armii werbować ochotników. Pod tym względem bardzo imponują mi Stany Zjednoczone - tam jeśli, któryś zakład pracy czy sklep nie okazałby szacunku dla weteranów czy żołnierzy, byłby źle postrzegany przez lokalną społeczność. U nas niestety różnie to bywa.
Ostatnio widzimy, jak obywatele Rosji uciekają przed ogłoszoną tam częściową mobilizacją. Te obrazki dają do myślenia. Czy pana zdaniem u nas też mogłyby być ucieczki przed ewentualną mobilizacją?
Mam nadzieję, że nie. Niestety widzę wyrwy w szkoleniu obronnym, zwłaszcza w pokoleniu 25-35-latków, którzy żyli w czasach, kiedy doktryną strategiczną było mówienie: „bezpieczna Europa w bezpiecznym świecie”. Nie byli poddani żadnym ćwiczeniom i szkoleniom obronnym.
Obawia się pan wojny?
Chcesz pokoju, szykuj się do wojny - jest takie powiedzenie. Trzeba robić wszystko, aby budować potencjał, który będzie odstraszał wroga. Mamy przy granicy sąsiada, który jeśli dostrzeże słabość, z pewnością ją wykorzysta, aby dokonać kolejnej ekspansji terytorialnej. Dlatego ważna jest własna zdolność obronna. Jeśli Ukraińcy by się nie bronili, to nikt by im nie pomagał. Do tego ważne są sojusze, przede wszystkim NATO.
Rozmawiał Artur Radwan