Jaka jest, każdy widzi. Prorynkowa, przedsiębiorcza, indywidualistyczna, innowacyjna. Ot, najzdrowsza cząstka naszego społeczeństwa, z której cała reszta powinna brać przykład. Czyżby?
Dziennik Gazeta Prawna
Gdyby napisać pieśń na temat dwóch pierwszych dekad polskiej transformacji, jej refren mógłby brzmieć: „klasę średnią racz nam zesłać Panie!”. Bo wiadomo: klasa średnia jest kołem zamachowym postępu ekonomicznego i gwarantem funkcjonowania sprawnej demokracji. Trzeba więc chuchać i dmuchać na jej rodzące się zalążki. Chwalić. Spełniać zachcianki.
No i w końcu się doczekaliśmy. Jeśli spytać samych Polaków, to przynależność do klasy średniej deklaruje obecnie jakieś 70 proc. populacji. Potwierdzają to również badacze. „Klasa średnia stała się po ćwierćwieczu transformacji dominującą siłą społeczną w Polsce” – napisał niedawno w „Gazecie Wyborczej” krakowski filozof i publicysta Janusz Majcherek. Krzepnięcie klasy średniej dostrzega też socjolog Henryk Domański, jeden z najbardziej znanych badaczy polskiej stratyfikacji społecznej. „Są zadowoleni z tego, co mają, albo przeczuwają, że będą zadowoleni z przyszłości, na jaką sobie zapracują. Daje im to przekonanie, że zajęli wysoką pozycję i spełnili swój obowiązek przydatności dla społeczeństwa. Gdyby byli wyznania kalwińskiego, można by powiedzieć, że robią to, czego od nich Pan Bóg oczekuje – mówił Domański w rozmowie z „Lupą Instytutu Obywatelskiego”.
Podobne przesłanie płynie również z kolejnych „Diagnoz Społecznych” przygotowywanych przez zespół psychologa społecznego Janusza Czapińskiego. Taki obraz rzeczywistości ochoczo podchwyciły także media. Te „liberalne” nie ustają więc w dowodzeniu, jaka ta polska klasa średnia jest fantastyczna i potrzebna. Podczas gdy druga strona barykady najczęściej zżyma się na „lemingowo” i „młodych wykształconych z wielkich ośrodków”. Widząc w nich XXI-wieczną odmianę „strasznych mieszczan”, jakby żywcem wyjętych z wiersza Juliana Tuwima, co to od rana bezrefleksyjnie powtarzają zasłyszane opinie, niczego nie poddają w wątpliwość i co najgorsze sami tego nie dostrzegają, uważając się za dużo lepszych od reszty społeczeństwa.
I można by pewnie w tym miejscu postawić kropkę, a potem zadumać się nad tym, jak nam się to wszystko pięknie udało. Lub nie udało. W zależności od uprzednio przyjętego światopoglądu. Gdyby nie fakt, że to wszystko jest dużo bardziej skomplikowane.
Mgławicowa kategoria
Klasa średnia to pewnego rodzaju mit. I to mit, który nie tylko niewiele wnosi do sensownej rozmowy o społeczeństwie i jego problemach, ale wiele spraw po prostu zaciemnia. Zacząć wypada od tego, że można mieć poważne wątpliwości, czy coś takiego jak klasa średnia w ogóle istnieje. Mimo że socjologowie i ekonomiści zawzięcie tę kategorię analizują. Co kilka lat tworząc choćby widełki dochodowe, pozwalające zaliczyć kogoś do grona jej przedstawicieli. I tak w Polsce – zdaniem Henryka Domańskiego – klasa średnia zaczyna się gdzieś powyżej przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce narodowej (3650 zł w 2013 r.), a kończy na 50 tys. miesięcznie. Domański zazwyczaj zalicza do niej inteligencję, wyższą kadrę kierowniczą, urzędników państwowych, właścicieli firm i specjalistów.
Według innej definicji przedstawicielem klasy średniej jest ten, kto może przeznaczyć 1/3 miesięcznego wynagrodzenia na wydatki inne niż te wynikające z bieżących zobowiązań. Bo to oznacza, iż nie żyje w ciągłym strachu, że nie wystarczy mu od pierwszego do pierwszego. Tak szerokie zarysowanie granic klasy średniej sprawia jednak, że nieuchronnie staje się ona rodzajem bezkształtnego worka, do którego wrzucamy przedstawicieli bardzo różnych grup i zawodów. Mających nieraz zupełnie niepasujące do siebie interesy, gusta i poglądy.
To nie jest zarzut pod adresem badaczy polskiej klasy średniej. Problemy z jej wyraźnym zdefiniowaniem nie są bynajmniej nowe. Wszystko dlatego, że samo pojęcie „middle class” zostało wymyślone dość dawno temu. Głównie po to, by jakoś opisać zmieniające się realia świata przechodzącego od feudalizmu do rewolucji przemysłowej. Klasą średnią zostali więc nazwani ci, którzy nie żyli ani z renty gruntowej (stara feudalna arystokracja), ani nie czerpali dochodów z własnej pracy (a więc robotnicy czy rolnicy). Tak widział to choćby ojciec klasycznej ekonomii Adam Smith. Klasą średnią byli dla Szkota właściciele kapitału. Mówiąc dzisiejszym językiem – przedsiębiorcy.
A było ich coraz więcej. Do tego stopnia, że gdy niecały wiek po Adamie Smicie za temat klas społecznych wzięli się ojciec współczesnej socjologii August Comte czy ekonomista Karol Marks, sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Bo ci pierwsi przedsiębiorcy i posiadacze kapitału, których Smith nazywał jeszcze klasą średnią, już dawno żadnymi średniakami nie byli. Większość z nich biła się z dawną arystokracją o miejsce w szeregach klasy wyższej. Sytuację komplikował jednak fakt, że kapitalista kapitaliście nierówny. I tylko niewielka część faktycznie zasiliła szeregi klasy wyższej. Z drugiej strony kapitalizm nie rodził się w próżni. Rewolucja przemysłowa polegała bowiem na produkowaniu. Produkowanie odbywało się w fabrykach. Fabryki przyciągały do miast rzesze pracowników najemnych. Ale nie tylko. Rosło również zapotrzebowanie na pracowników wykwalifikowanych oraz na wolne zawody. Na prawników, zarządców fabryk, specjalistów od prowadzenia ksiąg rachunkowych, bankierów obsługujących tę nową, rozkręcającą się gospodarczą machinę. A ponieważ działo się to wszystko w szybko pęczniejących ośrodkach miejskich, przyrost nowych zawodów i stylów życia odbywał się w zawrotnym tempie. Tak powstało mieszczaństwo. Nazywane nieraz trzonem klasy średniej. Problem mieszczaństwa (czy klasy średniej) od początku polegał jednak na tym, że jest to grupa wewnętrznie wyjątkowo niespójna. Tak zostało do dziś. No bo co łączy prowincjonalnego sklepikarza z kontrkulturowym rentierem korzystającym z uroków życia miejskiego? Albo pracującego na własny rachunek wziętego grafika z pracownikiem ministerstwa urzędującym między 8 a 16? Mam wrażenie, że niewiele. Tymczasem na tę mgławicową klasę średnią wciąż ktoś się powołuje.
Fortel najbogatszych
Dlaczego Wielka Brytania stała się w XIX wieku główną potęgą gospodarczą? – Bo miała wspaniałą klasę średnią – odpowiadał niezmiennie David Landes z Uniwersytetu Harvarda, jeden z najbardziej znanych historyków gospodarczych. – Jak wyjść z obecnego kryzysu? Wzmacniać klasę średnią – powtarzał Larry Summers, były doradca ekonomiczny prezydentów Clintona i Obamy. Również faworyzowanie klasy średniej jest niezmiennie główną radą udzielaną przez międzynarodowe instytucje finansowe krajom rozwijającym się. Tylko czasem do szerszej publiki przebije się głos taki, jak ten ekonomisty Charlesa Kenny,ego, który kilka lat temu opublikował na łamach „Foreign Policy” głośny tekst pod tytułem „Mit klasy średniej”. Pokazywał w nim, że „nie ma żadnych dowodów, by to właśnie klasa średnia – a nie na przykład klasy pracujące – miała kluczowe znaczenie dla rozwoju demokracji oraz gospodarki”. Nie ma mowy o ponadprzeciętnej skłonności klasy średniej do inwestowania czy nawet szczególnie przedsiębiorczych zachowań. Nie wyróżnia też jej przedstawicieli jakaś szczególna etyka pracy. A co do demokracji, to też niewiele wiadomo. Bo prócz Europy największe dziś poparcie dla instytucji demokratycznych notowane jest w Afryce, która jest jednocześnie kontynentem najbiedniejszym, z bardzo cieniutką warstewką klasy średniej.
Są również autorzy dowodzący, że mitologizowanie klasy średniej jest czymś w rodzaju... spisku. Albo raczej fortelem, przy pomocy którego bogaci i uprzywilejowani neutralizują zagrożenie ze strony społecznych dołów. Taką tezę przedstawił kilka lat temu ekonomista z Uniwersytetu w Michigan Michael Zweig w głośnej książce „The Working Class Majority. America’s Best Kept Secret” („Robotnicza większość. Największy sekret współczesnej Ameryki”). Czy to nie zastanawiające, że Amerykanie tak bardzo lubią uważać się za „kraj klasy średniej”, w którym 90 proc. ludzi deklaruje przynależność do klasy średniej? Ale jednocześnie szczegółowa analiza pokazuje coś zupełnie przeciwnego. W USA aż 80 proc. zatrudnionych pracuje na stanowiskach niekierowniczych. Albo należałoby więc jeszcze bardziej poszerzyć definicję klasy średniej, albo uznać, że olbrzymia część pracujących Amerykanów uległa złudzeniu. Zweig opowiada się po stronie tego drugiego rozwiązania. I pokazuje, że dzieje się to nie po raz pierwszy. Udowadnia bowiem, że już pod koniec XVIII wieku małorolni i mający problemy ze związaniem końca z końcem farmerzy oraz miejska biedota najchętniej definiowały siebie jako klasę średnią. Głównie po to, by odróżnić się od stojących jeszcze niżej na drabince społecznej czarnych. A klasy faktycznie uprzywilejowane i monopolizujące instytucje polityczne tylko ich w tym przekonaniu utwierdzały, kupując sobie w ten sposób spokój społeczny bez konieczności zbyt daleko idącej redystrybucji bogactwa.
Zmęczenie liberalizmem
Ale nawet nie idąc aż tak daleko, łatwo dowieść, że koncepcja klasy średniej to kolos na glinianych nogach. Skoro więc nie istnieje ona jako spójna siła społeczna, to bardzo możliwe, że cały jej obraz, który mamy w głowach, też nie ma zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Dowody? Przyzwyczailiśmy się na przykład myśleć o klasie średniej jako o grupie, którą charakteryzują takie cechy jak prorynkowość, przedsiębiorczość, indywidualizm, innowacyjność. Dobry wyraz temu przekonaniu dał niedawno na łamach „Gazety Wyborczej” filozof Janusz Majcherek, pisząc, że „klasa średnia nie życzy sobie żadnego socjalizmu”. I że „rozwijająca się i aspirująca klasa średnia reaguje zgrzytaniem zębami na postulaty szeroko zakrojonej polityki socjalnej, państwowego interwencjonizmu i agresywnego fiskalizmu”. Przytaczam tę wypowiedź, by pokazać, że jest kolejnym przejawem złudzeń w myśleniu o klasie średniej. Sięgnijmy do twardych badań. Już nawet nie dotyczących całej polskiej „middle class”, ale jej ważnego segmentu. Czyli drobnych i średnich przedsiębiorców. Najbardziej miarodajnym przekrojem tej grupy społecznej są badania przeprowadzone w latach 2010–2011 przez Juliusza Gardawskiego. Socjolog z SGH wziął w nim na warsztat ok. 70 tys. właścicieli firm zatrudniających od 10 do 249 pracowników.
Sam Gardawski twierdzi, że wyniki badań mocno go zaskoczyły. Zobaczył bowiem, że po stronie przedstawicieli polskiego sektora MSP wcale nie ma takiej fascynacji wolnym rynkiem, jak kiedyś. Oczywiście są wobec państwa krytyczni. Podkreślają, że oni są ludźmi pracy, a państwo jest tworem marnotrawnym. Ale jednocześnie w badaniach widać także silną tęsknotę za bardziej zdecydowanym etatyzmem. Przedsiębiorcy oczekują od państwa, że będzie odgrywało silniejszą niż dotąd rolę w modernizacji gospodarki. Ich zdaniem powinny powstawać państwowe ośrodki badawczo-rozwojowe, których wynalazki będą potem przelewały się na resztę gospodarki. Znacznie wyżej, niż można by się spodziewać, lokowały się też oczekiwania małych i średnich przedsiębiorców wobec państwa dobrobytu.
To jeszcze nie wszystko. Gardawski pytał również o kluczowy fundament liberalnego porządku, którym jest bez wątpienia wolna konkurencja. Na tak zadane pytanie jeszcze w latach 80. pozytywnie odpowiadało z reguły 80–90 proc. respondentów. Nieważne kogo się pytało. „Za” byli nawet robotnicy, którzy skądinąd bardzo się kapitalizmu obawiali. Ten „mit konkurencji” trzymał się dobrze przez całe lata 90. i 2000. Ale teraz coś się zmieniło. I Gardawskiemu wyszło, że „tak” mówi konkurencji zaledwie 60 proc. badanych. A reszta twierdzi, że to wcale nie jest taki dobry pomysł. Socjolog tłumaczy to tym, że przedsiębiorcy już swoje w III RP przeszli. I wiedzą, że kapitalizmu nie należy idealizować. Nastąpiło coś w rodzaju zmęczenia liberalizmem. Biznesmeni sami zaczęli tworzyć różnego rodzaju niekonkurencyjne układy, częściowo zamykając rynki, fragmentami je monopolizując. Do tego dochodzą obawy przed wielkim kapitałem, zwłaszcza zagranicznym. Co więcej, jakieś 20 proc. polskich przedsiębiorców mówi wręcz, że socjalizm nie był wcale taką złą ideą. – W sumie więc ta wizja ekonomii politycznej, jaka wyłania się z naszego badania, dość mocno odbiega od oficjalnej ideologii głoszonej przez duże organizacje pracodawców, takie jak Lewiatan, BCC czy Pracodawcy RP – podsumowuje wyniki swoich badań autor.
Nowi mieszczanie
Ktoś może powiedzieć, że mali i średni przedsiębiorcy to tylko część całej klasy średniej. Zgadza się. Weźmy jednak jej inny ważny segment, czyli miejską inteligencję, a i tu zacznie być ciekawie. Idąc za wyświechtanymi stereotypami, można by przypuszczać, że powinna to być ostoja polski liberalnej, otwartej i nowoczesnej. Tymczasem rzeczywistość znów okazuje się bardziej skomplikowana. Kilka lat temu socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego Paweł Kubicki napisał tekst pod tytułem „Nowi mieszczanie w nowej Polsce”. Zastrzegał się w nim, że jego nowi mieszczanie to nie klasa społeczna, lecz poszukująca własnej tożsamości hybryda kulturowa. Przypominają trochę „klasę kreatywną”, o której pisał dekadę temu Richard Florida. Może i nie mają tak wiele kapitału ekonomicznego (bo w Polsce zarobki wciąż są na znacząco niższym poziomie niż na Zachodzie), ale na pewno nie ustępują swoim zachodnim odpowiednikom pod względem kapitału społecznego i kulturowego. W swojej pracy Kubicki pokazał, jak młodym mieszczanom udaje się przełamać wschodnioeuropejski i postkomunistyczny kompleks niższości oraz stworzyć nowoczesną tożsamość klasy średniej. Robią to głównie poprzez zerwanie ze starymi mitami inteligenckimi i otwarcie powołując się na europejskie elementy historii swojej lokalnej społeczności. Choć wnioski zaprezentowane przez badacza brzmią na pierwszy rzut oka bardzo bezpiecznie i poprawnie, to doprowadziły do otwarcia żywiołowej debaty. Socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego Tomasz Zarycki zarzucił Kubickiemu, że jego raport jest przesiąknięty dyskursem modernizacyjnym, w którym Polskę dopiero trzeba europeizować. I że pozowanie przez nową klasę średnią na prawdziwych Europejczyków jest sztuczne, ponieważ doprowadzi do zagubienia etosu inteligenckiego, który był w tej części kontynentu ważnym i usankcjonowanych historycznie elementem tożsamości mieszczaństwa oraz klasy średniej. Z kolei według poety i aktywisty miejskiego Xawerego Stańczyka Kubicki mocno podretuszował portret nowych mieszczan, usuwając z niego inne grupy tworzące przestrzeń miejską. Skoro pisze o nowych mieszczanach, to gdzie są nowi robotnicy? Kurierzy rowerowi, sprzątaczki, kasjerki, ochroniarze. „Pisząc o rewitalizacji zaniedbanych dzielnic, autor wspomina o gentryfikacji jedynie na marginesie, jakby była ona tylko efektem ubocznym, a nie ciemną stroną tego samego procesu, który prowadzi do zmiany funkcji dzielnicy i struktury jej mieszkańców” – pisał Stańczyk. Ten spór to dowód, że nie ma jednego spojrzenia klasy średniej na problem tożsamości nowego mieszczaństwa i związanych z tym problemów. Z jednej strony napierają zwolennicy modernizacji, którzy uważają, że upadek komunizmu był wielką historyczną szansą, by upodobnić Polskę do Zachodu i jego struktur społecznych. Z drugiej nie brakuje krytyków takiej postawy, których argumenty zbić coraz trudniej, ponieważ nie wywodzą się oni z tej samej klasy średniej i nie sposób ich oskarżyć o „oszołomstwo” oraz sprzyjanie frakcji „moherowych beretów”.
Retuszowanie rzeczywistości
Jeszcze inny ciekawy spór o klasę średnią wybuchł niedawno w związku z publikacją książki Andrzeja Ledera „Prześniona rewolucja”. Filozof z PAN pokazał w niej polskie mieszczaństwo (i jednocześnie klasę średnią) jako beneficjenta dwóch wielkich tragedii: likwidacji Żydów przez III Rzeszę i rozprawienia się z ziemiaństwem na pierwszym etapie PRL-u. Zniszczenie tych dwóch grup społecznych pozostawiło w tkance narodu puste miejsce, w które wskoczyła obecna klasa średnia. Ta sama klasa w 1989 r. dokończyła swoją mieszczańską rewolucję. Jej przegranymi okazali się – wedle Ledera – zarówno „sankiuloci” Solidarności, czyli robotnicy wielkich zakładów pracy, jak i (paradoksalnie) prywatni przedsiębiorcy z czasów PRL, których majątki zbyt często pasożytowały na słabościach folwarczno-przemysłowego ustroju. Dobrym przykładem tego ostatniego zjawiska jest los Mieczysława Wilczka, który zbił fortunę, balansując na pograniczu rachitycznego sektora prywatnego za późnej komuny, ale w III RP zupełnie nie potrafił się biznesowo odnaleźć.
U wielu obrońców dorobku transformacji takie stawianie sprawy budzi gniew i obawy o podważenie sukcesów „najlepszego ćwierćwiecza w historii Polski”. Podobnie jak – zbyt mocne – piętnowanie innych patologii (uwłaszczenie nomenklatury, skandale prywatyzacyjne) towarzyszących polskim przemianom z socjalizmu w kapitalizm. Jednocześnie takie książki, jak ta Andrzeja Ledera czy wcześniejsze Tadeusza Kowalika, Jacka Tittenbruna czy Witolda Kieżuna, pokazują, że inteligencja – jako ważna część klasy średniej – daleka jest od jednoznacznie cukierkowej i wyretuszowanej oceny tak fundamentalnych dla swojej tożsamości wydarzeń z najnowszej historii.
Skoro więc klasa średnia jest tak szeroka, że w rzeczywistości niewiele łączy jej przedstawicieli, i wcale nie jest tym, na co tak wielu liczyło, to może nie warto tak bardzo kurczowo trzymać się tego wyświechtanego pojęcia. Wciąż twierdzić, że coś jest lub nie jest w interesie klasy średniej. Może lepiej skupić się na tym, by owoce rozwoju gospodarczego były bardziej sprawiedliwie i progresywnie rozdzielane pomiędzy klasy albo grupy społeczne. Może tak będzie po prostu zdrowiej dla wszystkich.
Koncepcja klasy średniej to kolos na glinianych nogach. Skoro więc nie istnieje ona jako spójna siła społeczna, to możliwe, że jej obraz, który mamy w głowach, też nie ma zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością