Twórcy domagają się tylko zapłaty za swoją pracę. Bez naszych filmów, grafik, muzyki i książek smartfony to elektrośmieci - mówi Joanna Kos-Krauze, reżyserka i scenarzystka, wiceprzewodnicząca Gildii Reżyserów Polskich

Co pani da ustawa o uprawnieniach artysty zawodowego?
Przede wszystkim uznanie, że istnieję w systemie ubezpieczeń społecznych i ochrony zdrowia. Dotychczas ten system nie widział twórców.
67 tysięcy osób.
W tym filmowców, których bezpośrednio reprezentuję, policzono 3,5 tysiąca. Jest nas pewnie dwa razy więcej, choć to wciąż mała grupa. Ale nie może być tak, że nie mamy realnego dostępu do opieki zdrowotnej ani szans na emeryturę. Ustawa nam go w końcu zapewni. Po kilku dekadach nieistnienia w systemie zagwarantuje nam podstawowe prawa obywatelskie.
Przecież artysta może się ubezpieczyć, choćby płacąc składki z działalności gospodarczej – jak to robi np. hydraulik.
Tylko że dobry hydraulik ma stały dostęp do zleceń, pracy. Specyfika zawodu artysty jest inna. Ja kręcę film raz na pięć lat, więc to, co na nim zarobię, musi mi starczyć na długo. Przy czym nigdy nie wiadomo, czy kolejny projekt wyjdzie, czy nie. Przez ostatni rok włożyłam pracę i pieniądze w przygotowanie nowego filmu, a teraz okazuje się, że nie dostanie on dofinansowania z publicznych pieniędzy. To jest zawód wysokiego ryzyka. Tu nie obowiązuje zasada, że jeżeli ktoś jest zdolny i będzie ciężko pracować, to się z tego utrzyma.
Robiłam filmy o Nikiforze i Papuszy. To skrajne przykłady artystów, którzy funkcjonowali poza systemem. Ten problem pozostaje nieuregulowany od dekad. Większość twórców nie ma stałego zatrudnienia. Ponad połowa pracuje na umowy o dzieło, a 30 proc. bez żadnej umowy. 60 proc. zarabia poniżej średniej krajowej, a jedna trzecia poniżej płacy minimalnej. Jak z tego opłacać ZUS, który wynosi 1500 zł miesięcznie? To niemożliwe.
Gdy ustawa wejdzie w życie, składki twórców będą naliczane od płacy minimalnej, a osobom o niskich dochodach dopłaci do nich Fundusz Wsparcia Artystów Zawodowych.
Ten system da ludziom godność. Ustawa ochroni tych, którzy są w najtrudniejszej sytuacji. Na przykład artystów, którzy dziś nie mają żadnych świadczeń w okresie prób w teatrze. Zmieni sytuację życiową przedstawicieli wielu zawodów twórczych. Jest też o tyle unikalna, że zamożna część środowiska postanowiła podzielić się z tymi, którzy mają mniej.
Podzielić się czym?
Częścią wpływów z opłaty reprograficznej. Te środki będą dzielone na dwie części. Jedna trafi do twórców tak jak dotychczas – przez OZZ-y, czyli organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi. A druga pójdzie na Fundusz Wsparcia Artystów Zawodowych. I to będą środki dla osób w najgorszej sytuacji materialnej. Świadczenia będą zależały od tego, jak w danym roku wygląda czyjaś sytuacja. Dofinansowanie wyniesie od 20 do 80 proc. składek na ZUS i ubezpieczenie zdrowotne.
Maksymalną dopłatę dostaną artyści z miesięcznym dochodem poniżej 1 tys. zł, a 20-procentową zarabiający do 4,9 tys. zł.
W ten sposób odciążamy państwo i społeczeństwo, które inaczej musiałoby się kiedyś zająć tymi najuboższymi bez emerytury i prawa do leczenia. Wypracowanie porozumienia w tej sprawie to akt dojrzałości środowiskowej i społecznej. Wcale nie było łatwo pogodzić wszystkich twórców. To ok. 90 zawodów z odmienną specyfiką i różnymi dochodami.
Dzielimy pieniądze, ale skąd one się wezmą?
Nie chcemy, żeby za to płacili odbiorcy naszej twórczości. Powinni zapłacić ci, którzy na niej najwięcej zarabiają, czyli producenci i importerzy urządzeń elektronicznych. Tak to działa w innych krajach Europy. U nas zresztą też obowiązuje ustawa o prawach autorskich i pokrewnych. Jest tylko jeden problem: od lat nie ma aktualizacji listy urządzeń objętych opłatą reprograficzną. Lista pochodzi jeszcze z czasów analogowych. Uwzględnia kserokopiarki, kasety VHS i CD, ale nie obejmuje współczesnych urządzeń. Udajemy, że żyjemy w poprzedniej epoce.
Tak jak w całej Europie, muszą u nas zacząć płacić producenci i importerzy smartfonów i tabletów. Oni nazywają opłatę reprograficzną „podatkiem od smartfonów”, co jest elementem kłamliwej narracji. To nie jest żaden podatek. Nie trafia ani do budżetu państwa, ani do samorządów, tylko do OZZ. Jest rekompensatą za korzystanie z twórczości na urządzeniach elektronicznych w ramach dozwolonego użytku. Bez naszych filmów, grafik, muzyki i książek smartfony to tylko elektrośmieci.
To w takim razie dlaczego smartfony uniknęły teraz opłaty? W opublikowanym przez ministerstwo projekcie ich nie ma.
Nie ma. W listopadzie z innymi przedstawicielami środowiska artystycznego byłam na spotkaniu z prezydentem Andrzejem Dudą. Rozmawialiśmy na ten temat. Prezydent rozumiał, że smartfony powinny być wpisane na listę. I liczę, że tak się stanie.
Nie wiem, dlaczego teraz je pominięto. Domyślam się, że zadziałało lobby producentów tych urządzeń, którzy – co jest zrozumiałe – walczą o swoje interesy. Przez brak tej opłaty tracimy 300–400 mln zł rocznie.
Argumentem branży elektronicznej przeciwko opłacie od smartfonów jest to, że wzrosłyby przez nią ceny.
To nieprawda i świadczą o tym dane i badania, którymi dysponuje Ministerstwo Kultury. Gdy kilka lat temu wchodził podatek ekologiczny od sprzętu AGD (opłata recyklingowa – red.), też nas straszono, że będziemy prać w strumieniu. Nic takiego się nie stało.
Nawet bez smartfonów Ministerstwo Kultury szacuje, że w pierwszym roku na fundusz wpłynie 300 mln zł. To mało?
Zależy, jak na to spojrzymy. Przez dekady zgromadziła się rzesza ludzi, którzy nie mają uprawnień do leczenia i emerytury czy renty. Teraz trzeba im je wreszcie zapewnić. Poza tym obok dopłaty do składek fundusz będzie finansował zapomogi i stypendia. I – co ważne – to jest system dla osób będących w trudnej sytuacji. Nie będą z niego korzystali artyści o wysokich dochodach. Oni na kartę artysty zawodowego dostaną co najwyżej ulgowy bilet do muzeum.
To o co chodzi w tej ustawie: o pieniądze czy godność?
O jedno i drugie, bo to jest powiązane. Dziś mamy system, który nie widzi ludzi, często wybitnie zdolnych i pracowitych, tylko bez zawodowego szczęścia. Wielokrotnie chodziłam po prośbie do ministrów, żeby komuś zebrać pieniądze na leczenie albo postawić nagrobek. Dostęp do opieki zdrowotnej i zabezpieczenie na starość to kwestia godności, na którą potrzebne są pieniądze.
Oprócz braku opłaty od smartfonów widzi pani w tym projekcie jeszcze coś złego?
Nie. Przede wszystkim jesteśmy bardzo szczęśliwi i wzruszeni, że ta ustawa powstała. To historyczny moment. Powstała ponad podziałami środowiskowymi i politycznymi, ponad naszymi gustami twórczymi, po 12 latach walki, żeby w ogóle zauważono ten problem. Żeby zauważono tych ludzi, którzy kształtują kondycję społeczeństwa na poziomie etycznym, estetycznym, tożsamościowym. To, jak będzie wyglądała polska kultura i humanistyka, wpłynie też na inne dziedziny życia, nawet pozornie od niej odległe. Także na to, jak ktoś kiedyś skonstruuje oprocentowanie kredytu w banku.
Sektor kreatywny jest też niezbędny w cyfrowym społeczeństwie, o którego budowie tyle się mówi. Pandemia to pokazała. Myślę, że bez naszych filmów, książek, grafik, muzyki ludzie dużo gorzej przeszliby ten czas.
Więc jak oglądam film na smartfonie nieobjętym opłatą, to powinnam mieć wyrzuty sumienia?
Absolutnie nie. Powinien je mieć ten, kto te urządzenia produkuje lub importuje, i nie chce zapłacić za moją pracę, dzięki której jego towar jest atrakcyjny. Ale nie wolno oskarżać ludzi, wpędzać ich w poczucie winy, straszyć podwyżką cen albo tym, że artyści zarzucają im piractwo. To nieprawda. Twórcy domagają się tylko rzeczy elementarnej, która przysługuje im wszędzie poza Polską – zapłaty za swoją pracę. I naprawdę bolesnym pytaniem jest to, kto i dlaczego przez tyle lat blokuje u nas rozwiązanie tej sprawy.
I jak to możliwe, że przez tyle lat tak kreatywna grupa zawodowa nie może się przebić ze swoim komunikatem.
Bo to jest bardzo trudne. Dyskusja na ten temat została tak przekierowana, że toczy się w hermetycznym języku: ludzie nie rozumieją, co to są czyste nośniki, co to jest opłata reprograficzna. Niełatwo to nawet wyjaśnić osobom z naszego, najbardziej przecież zainteresowanego sprawą, środowiska. Komplikowanie i upolitycznianie tego tematu oraz wprowadzanie narracji o rzekomym „podatku” to lobbystyczne zabiegi biznesu, który walczy o swoje przychody. My nie mamy środków, żeby z równą siłą odpowiedzieć.
Od dawna upominaliśmy się jednak o uregulowanie naszej sytuacji, a zintensyfikowane działania prowadzimy od 2017 r., gdy w ramach Ogólnopolskiego Kongresu Kultury odbyły się pierwsze konsultacje założeń ustawy. W pandemii środowisko osiągnęło już stan desperacji. Ona spotęgowała lęki, nasiliła wszystkie negatywne zjawiska i pogorszyła sytuację twórców. Problemy skupiły się jak w soczewce. A na ludzi, których nie ma w systemie opieki zdrowotnej, padł blady strach: co się stanie, gdy trzeba będzie iść do szpitala?
Teraz dla niektórych artystów zaczął się już drugi rok bez pracy. Sytuacja jest dramatyczna.
Niedługo znów otworzą się kina i teatry.
Ale w międzyczasie zmienił się rynek kultury. Zamknięte na wiele miesięcy kina to brak tantiem dla twórców i mniejsze wpływy do PISF, a co za tym idzie, w przyszłości mniej pieniędzy na nowe produkcje. Ukończonych wcześniej tytułów nie było zaś gdzie wyświetlić. Dystrybucja wprawdzie przeniosła się częściowo do internetu, to jednak nie to samo. Życie filmu w sieci nie ma tego samego wymiaru co w kinie. A przecież filmy nie tylko dostarczają rozrywki, lecz także wywołują debaty społeczne, pomagają coś wyeksplikować, przeżyć. To wszystko stanęło.
Dlatego już najwyższy czas załatwić tę sprawę. Nie chcemy obciążać budżetu państwa. Niech zapłacą ci, którzy zarabiali na pandemii i w jej czasie podnosili ceny urządzeń elektronicznych. Mimo skomplikowanej terminologii nasz komunikat jest bardzo prosty. Skoro chcemy być społeczeństwem nowoczesnym, cyfrowym, jeśli cenimy polską kulturę, to producenci i importerzy smartfonów powinni u nas płacić twórcom, tak jak to robią wszędzie w Europie. Ta ustawa powinna przejść jednogłośnie, ponad podziałami politycznymi.