Co się zmieni w życiu pani wiceprezes zarządu, która zdobyła swoje stanowisko siłą parytetu? Czy rząd wprowadzi jej parytet także w domu i każe mężowi pani wiceprezes wziąć na siebie co najmniej 30 proc. wizyt lekarskich ich dziecka?

A gdy pani wiceprezes urodzi drugie dziecko, czy rząd zaparytetuje, ile procent popołudniowych spotkań zarządu może ominąć pani prezes, bo karmi? Czy parytety zmienią coś w głowach kierowników, którzy proponują matkom małych dzieci mniej absorbujące, a więc mniej odpowiedzialne zajęcia, bo przy dzieciach nie podołają obowiązkom? Raczej nie. Utrwalą natomiast przekonanie, że kobieta na odpowiedzialnym stanowisku to obciążenie, coś tak nienaturalnego, że trzeba narzucać to siłą nakazu.

Parytet to kolejne rozwiązanie, które ma spełnić szczytne postulaty równouprawnienia, ale może pogłębić różnice. Wspomnijmy ideę płacy za pracę w domu, czyli pomysł, by pranie i gotowanie były zajęciami wycenianymi, jak zarządzanie firmą, bo to równie odpowiedzialna praca. Dla mnie to pomysł antyfeministyczny, bo zakłada, że zajęcia domowe należą do kobiet. Wręcz sankcjonuje prawnie fakt, że mężczyzna siedzi na kanapie, gdy kobieta myje podłogę.

Zarówno parytety, jak i wynagradzanie prac domowych to budowa domu od góry. Trzeba zacząć od dołu. Stworzyć kobietom takie warunki pracy, żeby mogły zostać prezesem, mimo że wychowują dzieci. Stworzyć taką atmosferę w kraju, żeby mężowie nie uważali, że ich praca jest ważniejsza, i szczegółu, którym jest prowadzenie domu, nie zostawiali żonom. W wielkich miastach widać już coraz więcej mężczyzn z wózkami i siatkami, ale na prowincji kobiety wciąż po pracy prasują koszule. Kto im w tej sytuacji hamuje karierę?