To, co ostatnio zrobiono ze służbą cywilną, bez wątpienia doprowadzi do chaosu, za który ostatecznie zapłacą podatnicy.
Rządy się zmieniają – administracja pozostaje. Ta podstawowa dla państwa typu zachodniego zasada nigdy nie została w Polsce przyswojona. Owszem, słyszeliśmy, że coś takiego w krajach europejskich o utrwalonych strukturach funkcjonuje, nawet próbowaliśmy to naśladować. Niestety na dobrą sprawę nigdy nie zrozumieliśmy, że powinna istnieć wyraźna granica pomiędzy stanowiskami politycznymi i administracyjnymi. Nie zrozumieliśmy też, że ta granica powinna przebiegać pomiędzy szczytem ministerialnej administracji a politykami wraz z ich najbliższym otoczeniem.
Oczywiście każda struktura władzy publicznej powinna składać się z elementu horyzontalnego (politycy) i wertykalnego (urzędnicy). Ci pierwsi dają administracji nowe impulsy, generują nowe programy i nadają jej odpowiednią dynamikę. Urzędnicy z kolei zapewniają pamięć instytucjonalną i fachowość w wykonywaniu zadań publicznych. Dopiero odpowiednie skonfigurowanie tych obydwu światów może dać efekt pożądanej synergii. Politycy funkcjonują wraz ze swoim politycznym otoczeniem w przestrzeni wzajemnego zaufania – tu instytucja polecenia służbowego nie jest potrzebna. Urzędnicy przeciwnie, muszą podporządkowywać się poleceniom służbowym płynącym z góry – pod warunkiem, że wykonanie polecenia nie prowadzi do popełnienia przestępstwa lub powstania niepowetowanej szkody.
Świat polityków i urzędników łączy relacja lojalności; tu nie jest wymagane wzajemne zaufanie. Jeśli więc słyszę, że polityk musi mieć do urzędnika zaufanie, to wiem jedno – ów polityk nie ma pojęcia o istocie rządzenia. Skuteczne rządzenie nie wymaga zaufania polityka do urzędnika – wystarczy, że odnoszą się do siebie z przekonaniem, że każdy zna swoje obowiązki, prawa, możliwości i ograniczenia. Urzędnik dla polityka najcenniejszy to ktoś, kto potrafi powiedzieć ministrowi „obawiam się, że nie ma pani/pan racji” i potrafi to odpowiednio wyartykułować i uzasadnić. Zrobi to tylko wówczas, jeśli nie będzie się swego zwierzchnika politycznego bał. Musi mieć zatem gwarancje, że racjonalny sprzeciw nie spowoduje usunięcia go ze stanowiska, pozbawienia awansu itd. Po to właśnie buduje się korpus służby cywilnej obejmującej przynajmniej najwyższe stanowiska w administracji z odpowiednimi gwarancjami, by urzędnicy nie musieli się obawiać negatywnych następstw dla ich sytuacji osobistej. Per saldo zawsze się to państwu opłaca.
Niestety służba cywilna nigdy nie zadomowiła się w Polsce na dobre. Pierwszą ustawę jej poświęconą uchwalono dopiero w 1996 r., choć już w 1991 r. została powołana Krajowa Szkoła Administracji Publicznej, której zadaniem było kształcenie w specjalnym aplikacyjnym trybie przyszłych urzędników zdolnych zajmować najwyższe stanowiska w administracji głównie centralnej. Nie miejsce tu na opisywanie dalszych perypetii budowania korpusu urzędników służby cywilnej – były jednak chwile, kiedy wydawało się, że powoli, z oporami wprawdzie, ale taki korpus przewidziany konstytucją mimo wszelkich przeciwności powstanie. Miał on od początku obejmować wszystkie stanowiska kierownicze z dyrektorem generalnym ministerstwa (lub innego urzędu). Natomiast do sfery zastrzeżonej dla polityków miały należeć stanowiska ministrów, sekretarzy i podsekretarzy stanu wraz z zespołami doradców, czyli gabinetami, nieszczęśliwie nazwanymi gabinetami politycznymi. Właśnie ta polityczna „góra” przeznaczona była do wymiany, nawet całkowitej, w przypadku zmiany rządu. Natomiast obsadzani w drodze konkursów urzędnicy mieli trzymać się mocno, zapewniając ciągłość prac państwowych i przede wszystkim fachowość ich wykonywania. Stąd owa wpisana do konstytucji ich neutralność polityczna i bezstronność.
To, co ostatnio zrobiono ze służbą cywilną, bez wątpienia doprowadzi do chaosu. Ministrowie pozwalniają tych dyrektorów generalnych, którzy powołani na te stanowiska w poprzednich latach nie cieszą się ich zaufaniem i, oczywiście, zatrudnią swoich. Ci z kolei zwolnią z tych samych powodów dyrektorów departamentów i zatrudnią następnych swoich. Wicedyrektorów, którzy złożą homagium, pozostawią, bo przecież ktoś musi przygotować jakieś dokumenty „na podpis ministra”. Cała ta operacja głęboko podzieli świat urzędników, a wszyscy ci, którzy przyszli pracować do administracji z nadzieją, że ich kwalifikacje i cechy osobiste będą doceniane w systemie awansowania, przeżyją kolejną frustrację. Administracja przyjmie postawę na przeczekanie, a politycy po pewnym czasie skonstatują, że z tą administracją nic nie da się zrobić i trzeba ją po prostu wymienić. I jak zwykle najmniej będą ich interesować koszty. Przecież nie płacą urzędnikom pensji z własnej kieszeni...