Przewodniczący „Solidarności”: Zadam tylko jedno pytanie tym wszystkim biznesmenom, którzy zatrudniają ludzi za płacę minimalną: a myślicie o tym, kto będzie kupował te wasze towary?
(cisza) Ja? Nie mnie to oceniać.
Jestem nazywany związkowym bandytą, kibolem z maczetą – przestałem się tym przejmować. A moje stwierdzenie, że premier kłamał, jest prawdziwe. Miał przyjść na komisję trójstronną po miesiącu, mieliśmy debatować na temat rozliczenia czasu pracy w okresie dwunastu miesięcy. Przyszedł, ale po dwóch miesiącach. Ktoś może oceniać, że jestem tchórzem, bo wyszedłem z komisji trójstronnej. A ja mówię, że nie będę uwiarygodniał pseudodialogu uprawianego przez Donalda Tuska.
Jeżeli otrzymuje się zaproszenie, to się je przyjmuje i przychodzi. Dlaczego nie otrzymałem zaproszenia od PO? Dlaczego czekam półtora roku na zaproszenie od szefa klubu PO, pana Grupińskiego? Prośbę o spotkanie z klubem Platformy napisałem półtora roku temu, chciałem z nimi rozmawiać o kodeksie pracy.
Żadnej. I istnieje różnica między angażowaniem się politycznym a byciem na spotkaniu partii w celu podziękowania za wsparcie. Jeżeli pan natrafi na porozumienie, w którym zobowiązujemy się popierać konkretną listę wyborczą, to wtedy będzie pan mógł mówić, że „S” zbliżyła się do jakiejś partii politycznej.
Wielokrotnie? Moje wynagrodzenie to 7,4 tys. zł, przyznane przez związkowców na Krajowym Zjeździe Delegatów – oczywiście ze składek związkowych. A prezesi banków zarabiają kilkadziesiąt razy więcej niż zwykli pracownicy tego banku. I to jest problem. Poza tym – dlaczego wydaje się panu, że w sprawach najniżej zarabiających nie może zabierać głosu ktoś, kto zarabia więcej? Przecież to absurd. Kto zabierze głos w sprawie najuboższych, jeśli nie związek? Obawiam się, że nikt.
To dodatkowe 1,5 tys. zł. Każdy szuka sensacji, której tu nie ma.
Uważa pan, że to w porządku, iż prezesi banków (i nie tylko) zarabiają po 150 tys. zł, a może i więcej? Niedawno w Szwajcarii odbyło się referendum na temat utworzenia nie tylko płacy minimalnej, lecz także określenia pensji maksymalnej. Mi na życie i utrzymanie rodziny starcza. Ale w przeciwieństwie do rządzących myślę o tych, którym nie starcza. Nikomu do kieszeni nie chcę zaglądać, ale takie dyskusje powinny wyzwolić wrażliwość ludzi, którzy dobrze zarabiają, aby pamiętali o tych pracownikach, którzy ciężko pracują, a nie mogą związać końca z końcem.
Nie jestem od proponowania, bo jakbym był tak mądry, to może chciałbym zostać premierem. Skoro rządzi PO z PSL, to niech proponują rozwiązania, my je będziemy opiniować. Ale powiem jedno: poprzez schładzanie gospodarki niczego nie osiągniemy, trzeba ją pobudzić poprzez większy popyt wewnętrzny. Tak samo możemy dyskutować o problemach polskiej demografii. Tu nie trzeba wielkiej filozofii, nie trzeba wielkich ekspertów i konferencji prasowych co drugi dzień. Jeśli młodzi ludzie będą mieli bezpieczeństwo socjalne i stabilną sytuację zawodową, będą decydowali się na dzieci.
Ale jaki socjal?! Dziś wszyscy Polacy dopłacają pośrednio do przedsiębiorców prywatnych.
Pracownicy zarabiają minimalnie 1,6 tys. zł brutto. Otrzymują 1,1–1,2 tys. zł na rękę i pod koniec miesiąca idą do opieki społecznej, bo im nie starcza. To nie jest dopłacanie do prywatnych przedsiębiorców?
Powinniśmy pracować za darmo? Zadam tylko jedno pytanie tym przedsiębiorcom, którzy zatrudniają za płacę minimalną: kto będzie kupował wasze towary?
W jaki sposób?
Adam Smith napisał pod koniec XVIII wieku, że „płaca minimalna powinna być na takim poziomie, by starczyła na utrzymanie robotnika i jego rodziny”.
To niech sam pracuje za takie wynagrodzenie.
Jest jakieś minimum przyzwoitości. Za 1,6 tys. zł człowiek nie wyżyje. Każde 50 zł czy 100 zł podwyżki wynagrodzenia zbliża tę osobę do tego, by przeżyła samodzielnie. Te pieniądze pobudzą rynek wewnętrzny.
Chcemy dobrowolności. Widać, że to, co premier proponował rok temu, jest jedną wielką ściemą. Dziś tylko 52 proc. polskich pracowników, którzy odprowadzają podatek dochodowy, ma składkę emerytalno-rentową w pełnej wysokości. To ci, którzy pracują na umowę o pracę. Stąd jest ta dziura w FUS.
Do emerytur górniczych się nie dopłaca, o KRUS proszę pytać PSL. Trzeba się wziąć do umów śmieciowych. Jaką emeryturę będą mieli młodzi ludzie, którzy dziś nie odprowadzają żadnych składek?
W Polsce obowiązuje powszechny system emerytalny. Jeżeli się zatrudnia pracownika, powinno się za niego odprowadzać składkę emerytalno-rentową.
To znieśmy powszechny system emerytalny i niech każdy robi to, co chce. Ale jest powszechny i nie ma o czym dyskutować. Ale jeszcze raz zadam pytanie: kto zapłaci za emerytury tych najmniej zarabiających?
Z czego młodzi zarabiający pensję minimalną mają odkładać? Kółko się zamyka.
Nie będę się wypowiadał na temat senatora Libickiego, bo on nie myśli racjonalnie w sprawach związkowych, on zieje nienawiścią do związków.
Ale jakie koszty? Związkowcy utrzymują się ze składek związkowców.
W jaki sposób?
A myśli pan, że jak ten człowiek nie będzie działaczem związkowym, przestanie pobierać wynagrodzenie?
To niech pan odpowie na pytanie: związki zawodowe w Polsce reprezentują tylko związkowców czy wszystkich pracowników?
To niech pan Libicki dopisze do projektu jeszcze jeden punkt – niech związki zawodowe reprezentują tylko związkowców. Niech to, co związkowcy wywalczą, będzie tylko dla związkowców.
Skoro jest taki nacisk, że związki zawodowe mają się utrzymywać wyłącznie z własnych składek, to będziemy załatwiać sprawy tylko tym, którzy opłacają składki. Proszę pamiętać, że my musimy zatrudniać ekspertów, prawników, ekonomistów...
Mówi pan nieprawdę.
Nie za mojej kadencji. A nawet gdyby tak było, to nasza sprawa. Takie wydatki są pokrywane ze składek po opodatkowaniu. Może by się pan tak zainteresował związkiem pracodawców. Ile firmy płacą na tą organizację przed opodatkowaniem? Jak oni płacą za biuro? Pan Libicki, który jako senator zarabia kilkanaście tysięcy złotych, ma darmowe przejazdy i noclegi, ma najmniejsze prawo, by dyskutować na temat zmiany ustawy o związkach zawodowych. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni, że jak zaczynamy krytykować rząd, to odzywają się głosy, ile to w Polsce dopłaca się do związków zawodowych. W Polsce się do związków nie dopłaca. To jest mit, z którym będziemy walczyć.
Większość absolwentów zaczyna pracę na umowach śmieciowych. Na jakiej zasadzie on może się zapisać do związku? Przecież na to nie pozwala prawo. Jeśli młodzi są na etacie, często zakładają związki. Ale na pewno przeszkadza w tym propaganda, że pracownik może sam sobie wszystko załatwić, rozmawiając z pracodawcą. Młody człowiek musi doświadczyć tego, że w pojedynkę nie ma szans niczego załatwić. W Polsce często się dzieje tak, że w zakładach pracy są zakładane związki zawodowe. Jednak potem młodzi ludzie są zwalniani z art. 52 kodeksu pracy pod byle jakim pretekstem, tylko po to, by nie było związków.
Później w sądzie dostaje odszkodowanie, ale odechciewa mu się związkowania. W ten sposób traci się lidera w zakładzie pracy i pracodawca ma święty spokój. Są nawet organizowane szkolenia przez pracodawców, jak nie dopuścić do powstania związku.
Nasi przedsiębiorcy chcą, byśmy konkurowali z pracownikiem chińskim. Ale na to nie mamy szans, niech sobie to pracodawcy wybiją z głowy, że będziemy rywalizować kosztami pracy z pracownikiem z Azji. Trzeba odwrócić kierunek. Jesteśmy państwem UE, a tu obowiązują pewne standardy.
My jesteśmy już na poziomie 30 proc.
Nie, ale mamy dążyć w kierunku niemieckim. W 2008 r. myśmy schładzali gospodarkę, a kanclerz Merkel, w którą premier Tusk jest zapatrzony, postanowiła, że da duży zastrzyk pieniędzy chociażby w prace publiczne. Po to by pracownicy mieli pracę, nie na śmieciówki, ale na normalne umowy. Przecież praca jest dla człowieka, a nie odwrotnie. Nie pozwolimy na to, by w Polsce pracownik był punkcikiem w jakimś wykresie czy słupku ekonomicznym. Nam się pomieszały wartości. Myśmy nie po to walczyli w 1980 roku, byśmy dziś byli niewolnikami we własnym kraju.
Pozostało
97%
treści
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama