Czy w trakcie załatwiania sprawy urzędnik wykonał pracę kompetentnie i fachowo? Szybko i uprzejmie? Taką ankietę można znaleźć na stronach stołecznych urzędów dzielnicowych. Na dobrą obsługę klientów kładą dziś nacisk wszystkie samorządy. Powód jest prosty – prezydent czy burmistrz chcą być wybrani na następną kadencję. A pani Krysia, która pokrzykuje na petentów przeszkadzających jej pić poranną kawę, może mu być w tym przeszkodą.
Ale same ankiety nie wystarczą, zwłaszcza że system motywowania urzędników (a cóż lepiej to sprawi niż pieniądze) jest chory i nie może działać. Jak piszemy dzisiaj na pierwszej stronie DGP, w urzędach samorządowych pracują niemal sami urzędnicy (a jest ich w sumie 246 tys.) najwyższej rangi: inspektorzy, podinspektorzy, kierownicy. Młodszych referentów jak na lekarstwo.
I nie jest to powód do zadowolenia – że niby takie mamy kadry kompetentne. Po prostu – każdy, kto przychodzi do pracy, na dzień dobry dostaje podinspektora. Za parę miesięcy – inspektora. Więc nie ma się o co starać, przestaje mieć sens podnoszenie kwalifikacji. Żeby uchronić się przed zwolnieniem, wystarczy jako tako odbębniać robotę.
Można i trzeba to zmienić, choć nie będzie to łatwe. Po pierwsze dlatego, że wymagałoby nakładów finansowych, na które samorządów nie stać na podniesienie zarobków. Ktoś powie, że 3822 zł (średnie wynagrodzenie w administracji samorządu terytorialnego w 2011 r.) to niemało, ale nie na tyle dużo, aby móc przyciągnąć do pracy najlepszych specjalistów. Kłopoty są zwłaszcza z takimi fachowcami jak informatycy czy inżynierowie budowlani – tu z samorządowym pracodawcą wygrywa rynek, który oferuje dużo wyższe stawki. Druga rzecz to panujący wciąż syndrom znajomych królika: bierzemy do pracy swoich i dajemy im zarobić. Ciągniemy, ile i póki się da.
Aby to wyplenić, potrzebna jest zmiana mentalności. A tej dokonać mogą mieszkańcy, rozliczając włodarzy swoich miejscowości podczas wyborów. Okręgi jednomandatowe będą tu sporą pomocą.