Normy bezpieczeństwa pracy już mamy unijne, ale wypadków w Polsce zdarza się ciągle więcej. Statystyki psuje górnictwo, które na Zachodzie po głębokiej restrukturyzacji występuje w formie szczątkowej, a w którym u nas praca ciągle jest niebezpieczna. W 2010 r. w całym kraju odnotowano 95 tys. wypadków przy pracy, w tym 446 śmiertelnych i 700 ciężkich. Trzy tys. osób zapadło na choroby zawodowe.
Jednocześnie przedsiębiorstwa na poprawę warunków pracy wydają coraz mniej pieniędzy. Jeszcze w 2000 r. pozycja ta stanowiła w ogólnych kosztach firm 1,4 proc, teraz spadła do 1 proc. To dziwi, ponieważ od lat wmontowany mamy mechanizm zachęcający pracodawców do poprawy bezpieczeństwa. Branże, w których pracownicy najłatwiej tracą zdrowie, płacą najwyższą składkę wypadkową. Dla państwowych kopalni, które płacą najwięcej, nie jest to, jak widać, wystarczająca motywacja. Tutaj ciągle też zdarzają się najcięższe wypadki. Niebezpieczne dla pracowników jest także budownictwo. Na trzeciej pozycji w tym niechlubnym rankingu występuje przetwórstwo przemysłowe.

Przedsiębiorcy robią niewiele, by poprawić bezpieczeństwo pracy, a pracownicy wolą rentę niż zabiegi, które pozwolą im wrócić do zdrowia

Utrata zdrowia w pracy sporo kosztuje, zarówno osobę, którą to dotyka, jak i wszystkich podatników. W 2010 r. na renty i odszkodowania ZUS wydał aż 5 mld zł. To nie koniec, jeszcze większą pozycję stanowiły tzw. koszty pośrednie, czyli leczenie, rehabilitacja i koszty społeczne. Centralny Instytut Ochrony Pracy oszacował je aż na 20 mld zł. Teraz, gdy rząd wydaje się zdeterminowany do wydłużenia wieku emerytalnego, koszty te mogą poważnie wzrosnąć. Zdrowie tracimy przecież nie tylko w wyniku niewłaściwych warunków pracy (przyczyną bardzo wielu chorób, łącznie z zawałem serca, może być hałas), ale także dlatego, że się starzejemy. Na szczęście dużo zależy od naszego stylu życia, tego czy uprawiamy sport, ale także od sprawnego systemu rehabilitacji. Z tym niestety nie jest najlepiej.
Z badań Zofii Szwedy-Lewandowskiej z Zakładu Demografii i Gerontologii Społecznej Uniwersytetu Łódzkiego wynika, że skuteczność systemu rehabilitacji w Polsce jest niezadowalająca. Zaledwie 26 proc. osób poddanych rehabilitacji w ciągu ostatnich pięciu lat stwierdziło, że nastąpiła u nich znaczna poprawa stanu zdrowia. Aż 57 proc. uważało, że poprawa była niewielka. Natomiast 15 proc. stwierdziło, że mimo rehabilitacji ich stan zdrowia nie uległ poprawie. Co gorsze, ZUS w ogóle efektywności wydawania pieniędzy na rehabilitację nie ocenia. Jakby z góry zakładał, że nie może być lepsza.
Sami zainteresowani także w olbrzymiej większości nie upatrują w systemie rehabilitacji szansy na odzyskanie zdrowia i pełnej sprawności. Traktują go raczej jako formalną przeszkodę, którą trzeba pokonać, żeby wreszcie przejść na upragnioną rentę. Na pytanie, co powinny zrobić osoby mające długotrwałe, poważne problemy ze zdrowiem, aż 39 proc. odpowiada, że najpierw należy podjąć próbę leczenia i rehabilitacji, a w przypadku niepowodzenia – przejść na rentę. Tylko 25 proc. za najwłaściwsze uważa samo leczenie i rehabilitację. Dla 19 proc. ważna jest tylko renta, o próbie leczenia w celu odzyskania zdrowia nawet nie wspominają. Tylko niewiele ponad 11 proc. uznało, że najpierw trzeba podjąć wysiłki, aby odzyskać sprawność do wykonywania zawodu, a w razie niepowodzenia, należy skorzystać z możliwości przekwalifikowania zawodowego.
Zdobywanie nowych kwalifikacji, gdy zdrowie szwankuje i nie można już wykonywać poprzedniej pracy, jest dla nas ciągle czymś, czego nie chcemy brać pod uwagę. A przecież wielu zawodów do 67. roku życia uprawiać się po prostu nie da, trzeba się nauczyć innych. Większość ankietowanych wyraża jednak pogląd, że jeśli osoba mająca kłopoty ze zdrowiem ukończyłą 53 lata, to bez względu na rodzaj schorzenia renta powinna jej być przyznawana bezwarunkowo. Najwyraźniej stały dochód, choćby symboliczny, zaczęliśmy cenić bardziej niż własne zdrowie. Batalia o „emerytury 67” łatwa nie będzie.